O ile pierwszą część o wiecznie upaćkanej smarem samochodowym Mercedes, kobiecie-kojocie, dało się jeszcze przełknąć, o tyle druga odsłona jej przygód stanowi kwintesencję żenady w literaturze fantastycznej. Fantastyka jako gatunek literacki bazuje oczywiście na pewnej powtarzalności i czerpie swoją siłę z ukazywania ludzkich problemów za pomocą jakiegoś niecodziennego sztafażu. Nie ulega jednak kwestii, że zwykle pod tą maską ukrywa się jakaś ważna treść. W zależności od pisarskich umiejętności autora, treść ta wydaje się odpowiednio mniej lub bardziej istotna. Tymczasem w Więzach krwi próżno jej szukać z boleśnie prostego powodu: książka cierpi na ogólny brak ukrytych sensów. Jedynym, jaki da się na siłę odnaleźć jest dość osobliwie pojęta walka Dobra ze Złem.
Wiecznie niedomyta, a mimo to w jakiś nieuzasadniony sposób seksowna i jednocześnie usilnie pragnąca podkreślić, jakim jest równym gościem Mercedes ma kolejnego adoratora: trupa. Co gorsza: żywego trupa. Najwidoczniej dwa emanujące seksem wilkołaki reprezentujące typ „jestem stuprocentowym facetem, ale lubię też popatrzeć na zachód słońca” to za mało. Potrzebny był jeszcze jeden frustrat w postaci wampira. Z jego to powodu Mercedes, jak każda kobieta, która naprawdę jest mężczyzną, pakuje się w piętrzące się lawinowo kłopoty. Tym razem mają do czynienia z dziwadłem, jakiego świat nie widział. Nie tylko jest to czarnoksiężnik opętany przez demona, ale także wampir – w jednej osobie! Trzeba przyznać, że tej jednej postaci byłoby aż nazbyt. Ale żeby w przekonujący sposób przedstawić postać Złego, trzeba dobrze władać piórem i dlatego główny przeciwnik bohaterów Więzów krwi jest papierowy, nieprzekonujący… po prostu nieautentyczny. Oczywiście w pościg za opętanym wampirem ruszają niemal wszyscy nieludzie z
Tri Cities, ale tylko Mercedes udaje się go złapać i unieszkodliwić. W międzyczasie w jej życiu uczuciowym następuje prawdziwa nawałnica ckliwych scen miłosnych, a także erotyki rodem ze „Statku miłości”.
Być może Briggs chciałaby przekonać czytelnika, że wiara w zjawiska niewytłumaczalne naukowo, w duchy i opętania wcale nie musi być wioskowym zabobonem i stąd cała zabawa w gonienie opętanego wampira. Mówi się, że chcieć to móc, ale widocznie trzeba czegoś więcej niż same chęci. Autorka owszem próbowała przemycić tezę o tym, że opętanie to poważny problem, ale niestety na samych pragnieniach się skończyło. Argumenty, jakimi się posłużyła, były błahe, banalne i – co więcej – kompletnie oderwane od rzeczywistości. W dodatku całe uzasadnienie, dlaczego w ogóle Mercedes decyduje się na podjęcie próby odnalezienia i spacyfikowania wampirzej ofiary demona, jest pozbawione choćby szczypty prawdopodobieństwa. Wszystko to owocuje nudnymi scenami pościgu za wampirem, płaską fabułą, brakiem głębi psychologicznej postaci… Abstrakcyjny, niekoherentny świat przedstawiony uniemożliwia czytelnikowi choćby minimalną immersję. Jedną, jedyną momentem, gdzie Briggs udało się stworzyć w miarę ciekawą i dość przekonującą scenę,
był fragment, w którym Stefan niejako zmusza Mercedes do wypicia jego krwi. Dalekie echa Stokerowskiego Raculi? To określenie byłoby naturalnie blasfemią i ogromnym nadużyciem, ale to niewątpliwie najlepsza scena w całej książce, bo Briggs niejako wyzbywa się swoich zapędów w kierunku stworzenia śmiesznej i poważnej zarazem powieści fantastycznej, co – jak wiadomo – wcale nie jest proste. Być może zaletą tej prozy ma być jej bezrefleksyjność, jej płytka, choć wartka akcja i nic poza bezmyślną rozrywką – bo przecież próżno doszukiwać się tam głębszych treści. Jeśli ktoś szuka takiej właśnie lektury – Więzy krwi będą idealną pozycją. Dla wszystkich, którzy pragną czegoś więcej – wielkim zawodem.