Opowieści sieroty: W ogrodzie nocy to chyba najbardziej klasyczna pod względem formalnym z dotychczasowych propozycji Uczty wyobraźni, ale w żadnym razie nie jest to wada, po prostu w tym wypadku wyobraźnię czytelnika stymuluje wyłącznie treść. Po rozbuchanym i wizyjnym Viriconium tego typu odmianę powitałam wręcz z pewną ulgą. Choć przyznaję, że początkowo nieco sceptycznie podchodziłam do schematu konstrukcyjnego, znanego z Baśni tysiąca i jednej nocy, ale okazało się, że autorka – głównie za sprawą swojej niezwykłej wyobraźni – potrafi z niego wycisnąć zaskakująco wiele. Pomysł jest genialny w swej prostocie: noc po nocy, w ogrodach pałacu sułtana, dziewczynka, uważana powszechnie za demona z powodu tajemniczych tatuaży zdobiących jej powieki, opowiada historie młodemu księciu, coraz bardziej oczarowanemu jej umiejętnościami narracyjnymi. A w tych historiach co i rusz któryś z bohaterów spotyka kogoś, kto opowiada mu swoją historię, w której z kolei zostaje przytoczona inna opowieść – słowem, mamy
do czynienia z klasyczną narracją szkatułkową, o bardzo wielu poziomach. I choć teoretycznie w tej odsłonie – bo jest to pierwszy tom cyklu – dziewczynka opowiada dwie główne baśnie: o księciu i gęsi oraz o bladej dziewczynie, w efekcie każda z nich zabiera kilkadziesiąt mniejszych, autonomicznych całostek fabularnych. Rozdziały są raczej krótkie, co usprawnia lekturę i czyni historię jeszcze bardziej wciągającą. Opowieści, z pozoru autonomiczne, co i rusz się przeplatają, co pozwala zasugerować, że być może dużo mniej w nich fikcji niż się zasłuchanemu potomkowi sułtana wydaje. Jednym z głównych walorów tej powieści jest przepiękny przekład – język wydatnie przyczynia się do budowy całego wachlarza nastrojów.
Kolejną zauważalną dominantę stanowi piętno inności, noszone z niejaką dumą przez większość istotnych postaci. Czy to z powodu swojej fizyczności, czy nietypowych dla współplemieńców pragnień, różnią się oni od „normalnych” ludzi i nieludzi (niedźwiedzi, węży, centaurów, satyrów, wron, jednonogów, gryfów, psiogłowych i wielu innych gatunków – pod względem różnorodności rasowej świat Valente jest bardzo bogaty, autorce z pewnością nie brakuje pomysłów). Potwory uważają się za odrębną, lepszą grupę, połączoną więzami lojalności i solidarności przeciwko reszcie nieakceptującego ich odmienności świata. Rzecz jasna, nie są też tak straszne, jak je pogłoski malują. A przynajmniej zdecydowana większość z nich po bliższym poznaniu okazuje się sympatyczna, a nade wszystko wrażliwa.
Oczywiście, nie brak w tym baśniowym świecie zła, a dobro nie zawsze zwycięża, jednak dzięki temu całość jest dużo prawdziwsza. Nie brakuje zadziwiająco trafnych, całkowicie niebaśniowych , psychologicznych obserwacji, co nieuniknione w przypadku stale powracającego motywu wykluczenia. Niejako dla równowagi, autorka dba o obecność pierwiastka humorystycznego, pozwalającego na nabranie dystansu do najpoważniejszych kwestii. Niekiedy w tym dążeniu nieco przerysowuje, lecz nie zdarza się to często – większość wstawek humorystycznych doskonale spełnia swoją funkcję.
W miarę rozwoju opowieści poznajemy niezwykłe bogactwo wierzeń i obyczajów – niemal każda rasa posiada własne, opisane dosyć szczegółowo. Stworzenie tej barwnej, różnorodnej mozaiki, w której nie brak punktów wspólnych, jak kult Gwiazd, ale dominują odrębności, wymagało z pewnością ogromnego nakładu pracy koncepcyjnej. Efekt, świadczący też o wyjątkowej dyscyplinie twórczej Valente, jest naprawdę imponujący. Struktura historii, na której piętrach w trakcie pośpiesznej lektury można się chwilami nieco zagubić, zapomnieć, kto komu opowiadał na początku, została rozplanowana co do najdrobniejszego detalu – czasem wręcz jedno zdanie ma znaczenie, które czytelnik odkrywa dopiero po zapoznaniu się z kilkunastoma kolejnymi narracyjnymi „cegiełkami”.
Po tej litanii pochwał, czas wspomnieć o wadach: podstawową stanowi fakt przerwania historii w połowie. Choć obie opowieści się kończą, nie są ostatnimi, kluczowe kwestie zostają w nich zaledwie zasygnalizowane. Ciekawość czytelnika, podobnie jak ciekawość potomka sułtana, zostaje rozpalona, ale niezaspokojona. Na szczęście kontynuacja powinna się ukazać jeszcze w tym roku. Pomiędzy dwiema opowieściami jest też różnica na poziomie przewidywalności fabuły – na niekorzyść Księgi morza. Księga stepu dużo bardziej zaskakuje. Ale obie są niezwykle plastyczne i niesamowicie wciągające, od pewnego momentu bardzo trudno przerwać lekturę. Początek dylogii Valente dowodzi, że eksperymenty formalne nie są warunkiem koniecznym rewitalizacji fantasy – można się bez nich doskonale obejść i wciąż tworzyć znakomitą, oryginalną literaturę rozrywkową.