Taka jest to książka: kto do Ameryki jest uprzedzony, ten też taki pozostanie po lekturze Wron w Ameryce. Kto się tym krajem zachwyca, zachwyci się jeszcze bardziej, czytając opisy soczystych burgerów, szczerej miłości do mundurowych, patriotyzmu i amerykańskiego podejścia do życia. Marcin Wrona należy zdecydowanie do entuzjastów, chociaż z dobrym skutkiem stara się o obiektywizm. O różnych przejawach amerykańskiej kultury – wychowaniu dzieci czy religijności – pisze „nie jest to lepsze ani gorsze niż nasze, tylko po prostu inne”.
Dziennikarz TVN-u wyjechał wraz z rodziną do Stanów w 2006, by stamtąd opowiadać o amerykańskim świecie widzom polskiej stacji. Na samym początku nie było różowo – ukradziono mu samochód, a przez pierwsze miesiące żył pod kreską. Magiczne trzy litery „TVN” tutaj nie otwierały żadnych zawodowych drzwi. Wraz z żoną został potraktowany jak para nieodpowiedzialnych młokosów, ponieważ – mając już jedno dziecko – postanowili stworzyć drugie nie planując tego z lekarzem, jak nakazywałyby procedury. Procedury skądinąd określają tutaj wszystkie dziedziny życia i – jak mówi autor – ”kiedyś zjedzą ten kraj”.
Na szczęście Stany nie składają się tylko z wad. A raczej trzeba po prostu (choć rzecz jasna proste to nie jest) odłożyć na półkę swoje przekonania o tym, co normalne i spróbować przyjąć za normalne to, co takim jest dla Amerykanów. Zrozumieć, że tutaj nie jest możliwa pogawędka na luzie z „panem władzą” i podporządkować się surowym regułom w razie zatrzymania, wiedząc, że dla policjantów każdy cywil jest bardzo realnym zagrożeniem (a z drugiej strony – każdy cywil wie, że na policjancie może w pełni polegać w razie problemów i ta świadomość musi być kojąca). Nie wyśmiewać żarliwego patriotyzmu i religijności, w których polska również patriotyczna i religijna, ale jednocześnie ironiczna dusza upatruje drugiego dna i udawania. Postarać się pogodzić z tym, że głębokie przyjaźnie na całe życie to najprawdopodobniej nie jest coś, co się uda z Amerykaninem. Inna konstrukcja kulturowa, inne przyzwyczajenia. Jeśli jednak da się żyć, co roku zastając w klasie nowych kolegów, a jako dorosły – ciągle zmieniając
miejsce zamieszkania, to może nie ma co rwać szat nad brakiem głębszych i trwalszych więzi, tylko zaakceptować to jako jeden z możliwych stylów bycia.
Dla osób sceptycznych wobec Ameryki, do których i ja należę, „wronia” książka będzie potwierdzeniem i umocnieniem tej niechęci, między innymi właśnie przez wyżej wymienioną problematykę. To samonakręcająca się fala przemocy sprawia, że możemy zostać brutalnie powaleni na ziemię przez policjanta lub zastrzeleni, ponieważ prawie połowa Amerykanów posiada broń. Paranoiczne poczucie zagrożenia każe kochać żołnierzy broniących kraj, ale nie zadawać pytania o sens wojen czy los tych bohaterów po zakończeniu służby. Samo zaś wyobrażenie sobie życia spędzonego wśród ludzi, którzy ciągle przychodzą i znikają i którymi łączą mnie tylko powierzchowne więzi jest przygnębiające. A jeśli chodzi o mniej poważną tematykę – już lektura amerykańskiego jadłospisu, składającego się dań ogromnych i ociekających tłuszczem, podanych z nadzwyczajnych rozmiarów gazowanymi napojami sprawia, że odechciewa się jeść na cały dzień.
Marcin Wrona wie, co Polaka może szokować, dziwić lub zaskoczyć w Ameryce, dlatego skupia się głównie na tym – dzięki czemu wiadomo, jak zachować się w razie zatrzymania lub nie wywołać oburzenia obrońców moralności na plaży, jaki dać napiwek w restauracji i dlaczego samochód jest w tym kraju absolutnie potrzebny. W mniejszym stopniu zajmuje się głębszymi analizami tematów takich jak rasizm i pogmatwana poprawność polityczna, magnetyzm Obamy i kres jego oddziaływania, rozciągnięte w czasie i w budżecie kampanie wyborcze. Czyta się to wszystko szybko i przyjemnie, tak, jak się ogląda program TVN-u – w stylu pisania Wronysą narracją kumpelską i pełną anegdot, przyprawioną tu i ówdzie powagą, ale nie w nadmiarze. Trochę irytująca może być „pieszczotliwa” maniera mówienia o sobie i swojej rodzinie w trzeciej osobie („Wrona to, Wrona tamto”) – co kto lubi. Po lekturze jest trochę tak jak po obejrzeniu czegoś w TVN-ie, miło spędziliśmy czas, osad pozostawiły jednak tylko pojedyncze migawki, nie spełniła się
obietnica Kamila Durczoka ze wstępu, że po przeczytaniu dowiemy się, co w tym kraju „jest takie sexy”. Fani Ameryki takimi pozostaną, sceptyczni zachowają sceptycyzm. Książka na popołudnie, z którym nie bardzo wiadomo, co zrobić, ale nie chce się go tak do końca zmarnować.