Szaranowicz myślał, że to wiek i zmęczenie. Wtedy lekarze postawili diagnozę
- W ostatnich latach pracy odczuwałem kolosalne zmęczenie. Nie wytrzymywałem presji. Nie wytrzymywałem fizycznie. Wtedy jeszcze nie wiedziałem o chorobie, ale czułem ogromną słabość - wyznał Włodzimierz Szaranowicz, który z pracą w TVP pożegnał się w 2019 r. Dziś mówi otwarcie, że cały czas szuka sposobu, by nie dać się chorobie. Na tyle, na ile to możliwe.
Jego niepowtarzalny głos przez lata rozbrzmiewał w polskich domach, towarzysząc największym sukcesom polskich sportowców. Do dziś Włodzimierz Szaranowicz kojarzy się ze zwycięstwami Adama Małysza i Kamila Stocha, medalami polskich lekkoatletów oraz ceremoniami otwarcia igrzysk olimpijskich
W szczerej rozmowie z córką jeden z najpopularniejszych i najbardziej szanowanych polskich dziennikarzy sportowych opowiada o swoim życiu i karierze dziennikarskiej, o czarnogórskich korzeniach i dorastaniu na powojennym Muranowie, o pracy w radiu i telewizji, zawodowych mistrzach i przyjaciołach, a także godzeniu pracy z życiem osobistym.
Dzięki uprzejmości wyd. SQN publikujemy fragment książki "Włodzimierz Szaranowicz. Życie z pasją", która ukaże się 27 października.
Marta Szaranowicz-Kusz: Co lubiłeś w roli prezentera programu śniadaniowego?
Włodzimierz Szaranowicz: Podobała mi się otwartość na wszystkie problemy. Nikt nie próbował ingerować w dobór tematów rozmowy. Lubiłem moje partnerki – błyskotliwe i świetne dziennikarki – Kasię Nazarewicz, Odetę Moro i Beatę Sadowską. Najbardziej ceniłem rozmowy z ludźmi, którzy przychodzili do programu po jakimś sukcesie. Byłem ciekaw, co z niego wynieśli w sensie doświadczenia życiowego i ważnych dla siebie wartości.
Wiele osób było zaskoczonych, że mam zainteresowania zdecydowanie wykraczające poza sport. Ale miałem już wtedy taką pozycję telewizyjną, że mogłem sobie pozwolić na zdziwienie innych. Trzeba się też przyznać, że bardzo lubiłem zjeść świetne rzeczy, gotowane przez kucharzy na antenie.
Flirtowałeś także z innymi programami rozrywkowymi.
Byłem gościem różnych talk-show: "Wywiadu z wampirem" Wojciecha Jagielskiego, programu Kuby Wojewódzkiego. Byłem jurorem w programie "Gwiazdy tańczą na lodzie". Wiem, że niektórym się to nie podoba. Słyszałem opinie, że rozmieniam się na drobne. A ja traktowałem to jak kolejne przygody. Częściowo też próbę udowodnienia, że ludzie sportu potrafią być wszechstronnymi osobowościami telewizyjnymi.
Karierę w telewizji kończyłeś z bardzo poważną funkcją - jako szef sportu TVP. Jak odnajdywałeś się w tej roli?
Czułem wielką odpowiedzialność za ludzi. Momenty, kiedy chciano rozwiązać redakcję lub zlikwidować kanał TVP SPORT, w wyniku czego mogło zostać bez pracy 100–150 osób, były dla mnie niezwykle ciężkie. Kiedy stajesz się szefem, starasz się kreować ludzi oraz uczyć ich pewnych wartości. I po prostu się do nich przywiązujesz. Interesuje cię ich los. Jak odchodziłem, to moi młodsi koledzy mówili, że są spokojni o to, co stanie się z redakcją, dlatego że mają pewien odziedziczony system wartości – wiedzą, co w życiu się liczy, co można robić, a czego się nie powinno. To było dla mnie ważne. Ale trzeba przyznać, że lata szefowania były trudne.
Wiele osób mogłoby uznać, że bycie dyrektorem po latach pracy dziennikarskiej jest ukoronowaniem kariery. Ale czy cena nie była zbyt wysoka?
W tych ostatnich latach stres mocno się odbijał na twoim zdrowiu i samopoczuciu. Znasz mnie. Jestem człowiekiem walki. Nigdy nie oddałbym pola bez podjęcia trudu, przekonania się, co jest możliwe do zrobienia. Pracując jako dziennikarz, zawsze uważałem, że można pewne sprawy prowadzić inaczej, niż robią to inni. Wierzyłem na przykład, że walorem zespołu jest jego różnorodność i pluralizm poglądów. Ważne, żeby nikt nie czynił z nich trampoliny do niezasłużonego awansu, jak bywało w przeszłości. Nie ma nic gorszego niż ludzie bez charakteru i kręgosłupa.
(…)
Świat dziennikarstwa sportowego, o którym mi opowiadałeś, wydaje się szalenie męskim środowiskiem. Czy nadal taki jest?
Masz rację. Nie chciałbym wyjść na mizogina, ale wydaje mi się, że w przeszłości kobiety nie garnęły się do pracy w telewizji w roli dziennikarki sportowej. Za to w prasie pracowało ich bardzo wiele. Jedną z pierwszych kobiet w dziennikarstwie sportowym była wybitna publicystka Kazimiera Muszałówna. Do pracy w tym zawodzie trzeba mieć albo sportowy background, albo przekonanie, że jest to wartościowe dziennikarstwo. Kiedyś dziennikarstwo sportowe w ogóle było traktowane lekceważąco.
Ale wracając do kobiet, muszę uczciwie przyznać, że w telewizji lansowanie jakiejkolwiek dziewczyny na prezenterkę sportową lub komentatorkę spotykało się z oporem mężczyzn. Gdy zostałem szefem, to też długo tłumaczyłem, że obecność kobiet w sporcie i dziennikarstwie sportowym jest konieczna i oczywista. Kobiety stanowią przecież połowę populacji. I również interesują się sportem! W dodatku są kobiety, które idą przebojem przez dziennikarstwo. Dobrym przykładem są Sylwia Dekiert czy Justyna Szubert-Kotomska, stworzone do tego zawodu.
A co kobiety do niego wnoszą?
Kobiety mają inne spojrzenie, inną intuicję, inny sposób reagowania na wydarzenia sportowe. Wnoszą wrażliwość na krzywdę, niesprawiedliwość, kłamstwo. Potrafią też odważnie walczyć o swoje. Są szalenie rzetelne w pracy. Miałem wokół siebie kilka zaufanych współpracowniczek, na których mogłem zawsze polegać. I jestem im za to wdzięczny. Na pewno wiedzą, o kim mówię.
(…)
W 2018 roku w Pjongczangu pożegnałeś się z widzami zimowych igrzysk olimpijskich. Rok później – 21 marca 2019 roku, w swoje 70. urodziny – w ogóle z telewizją.
Nie można przeciągnąć kariery i doprowadzić do tego, że staniesz się dla widza postacią zbędną lub męczącą. W ostatnich latach pracy odczuwałem kolosalne zmęczenie. Nie wytrzymywałem presji. Nie wytrzymywałem fizycznie. Wtedy jeszcze nie wiedziałem o chorobie, ale czułem ogromną słabość. Nie umiałem sprostać wyzwaniom, jakimi były transmisje na żywo, zwłaszcza lekkiej atletyki. Ludzie znali mnie jako dynamit, a stałem się niemalże niewypałem. Brakowało mi siły głosu. Dynamiki. Pójścia za ciosem. Po tylu latach pracy nie chciałem dawać słabych występów.
Diagnoza choroby Parkinsona przyniosła ci lęk czy ulgę?
Pomyślałem, że dobrze wiedzieć, co się dzieje. To nie mój wiek powodował te problemy, ale choroba, która zrobiła już swoje. Rozpoznanie nastąpiło dość późno. Staram się nie myśleć o tym, że ta choroba jest ze mną. Już kiedyś powiedziałem, że ten facet przysiadł się do mnie i do mojego życia nieproszony. I czuje się bardzo dobrze jako mój współtowarzysz.
A ty z nim?
Ja z nim próbuję się uładzić, bo nie chcę się zaprzyjaźnić. Zaprzyjaźnienie byłoby poddaniem się. Cały czas szukam pomysłu na to, żeby nie dać się tej chorobie. W takim stopniu, w jakim tylko można.
Tęsknisz za mikrofonem?
A właśnie nie tęsknię.
Może było za intensywnie w ostatnich latach?
Zdecydowanie. Komentowanie miało być przyjemnością. Moją odskocznią od funkcji dyrektora i redaktora naczelnego. Tymczasem byłem przemęczony. Nie miałem czasu na przygotowania przed wyjazdami na mistrzostwa czy igrzyska. Poza tym 40 lat naprawdę wystarczy. To był kawał dobrego życia.
Powyższy fragment pochodzi z książki "Włodzimierz Szaranowicz. Życie z pasją", która ukaże się nakładem wyd. SQN 27 października.