„Synu, wspomagaj swego ojca w starości (…). A jeśliby nawet rozum stracił, miej wyrozumiałość, nie pogardzaj nim, choć jesteś w pełni sił. (Syr 3,12-13)”
Ten piękny w swej wymowie cytat z jednej ze starotestamentowych ksiąg powinni – przynajmniej w teorii – znać wyznawcy judaizmu i wszelkich odłamów chrześcijaństwa, mogli się z nim zetknąć także wolnomyśliciele czy ateiści, którzy z jakiegoś powodu sięgali do biblijnych tekstów. Omówienie, jak wyglądała w praktyce realizacja powyższego zalecenia na przestrzeni dziejów, wykracza poza ramy niniejszego tekstu; jeśli jednak przypomnimy sobie relacje rodzinne, ukazywane w samych tylko lekturach szkolnych, jak „Chłopi” czy „Ojciec Goriot”, łatwo odgadniemy, że stosunek dzieci do starzejących się rodziców bywał daleki od ideału. Ba - można powiedzieć - czyż nie mogło być tak, że rodzice sami temu zawinili, będąc uprzednio dla swego potomstwa zbyt obojętnymi, zbyt surowymi czy wręcz okrutnymi? Mogło i niekiedy musiało, psychologia zna liczne na to przykłady. Ale weźmy sytuację, gdy ojciec (lub matka, ale dla wygody, by nie musieć mieszać rodzaju męskiego i żeńskiego, pozostańmy przy pierwszym z nich) wypełnił swoje
rodzicielskie zadanie bez zarzutu i nagle, wkroczywszy w siódmą czy ósmą dekadę życia, zaczyna dziwaczeć. Robi się nerwowy, grymaśny, niecierpliwy, podejrzliwy, nie można na nim polegać, bo co rusz coś zapodziewa lub czegoś zapomina, trudno z nim rozmawiać, bo raz wtrąci się w pół słowa jakąś zupełnie nieadekwatną uwagą, innym razem odpowie na pytanie w taki sposób, jakby sobie zamierzał zadrwić z pytającego. Póki tylko zrzędzi, zostawia kipiący czajnik na gazie, chowa klucze do lodówki, a sweter wkłada na lewą stronę, bliscy co najwyżej wzdychają: „no dobrze, czasami ojciec jest dziwny”. Ale przychodzi taka chwila, kiedy stary człowiek nie rozpoznaje własnego mieszkania i własnych dzieci, potrafi się przez tydzień nie umyć i nie przebrać, wyjść z domu na deszcz w piżamie i kapciach, resztki obiadu schować pod poduszkę i wtedy już bez wątpliwości wiadomo, że - jak dosadnie powiada biblijny mędrzec - „rozum stracił”. Niełatwo wtedy nawet najbardziej kochającym bliskim „mieć wyrozumiałość”…
Opis tego rodzaju doświadczeń otrzymali niedawno polscy czytelnicy w naturalistycznym aż do bólu „ojcu.prl” Wojciecha Staszewskiego, teraz zaś mają możność zapoznać się z przekładem podobnej relacji pióra austriackiego prozaika Arno Geigera, mniej ekshibicjonistycznej, lecz paradoksalnie nawet bardziej osobistej, bo Geiger nie ubiera swojej historii w maskę powieści. To rzecz o nim samym i jego ojcu, Auguście Geigerze, emerytowanym pracowniku urzędu gminy w niewielkiej miejscowości Wolfurt, któremu choroba Alzheimera odebrała zainteresowania, zdolność logicznego myślenia, samodzielność… prawie wszystko prócz miłości i zrozumienia najbliższych. Nie sposób oprzeć się refleksji, że w austriackich realiach znacznie łatwiej kochać i rozumieć zdziecinniałego starca, bo nie jest się zdanym na siebie samego – przeciętna rodzina nie ma trudności z opłaceniem opiekunki ani pokryciem kosztów pobytu w gminnym domu opieki, a ten ostatni nie jest ponurą przechowalnią, lecz czymś w rodzaju sympatycznego pensjonatu, którego
personel pochodzi z okolicy i w każdym z podopiecznych widzi „znajomego człowieka (…) z jego całym długim życiem, dzieciństwem i młodością”. Ale może też to kwestia nieco innej mentalności ludzi mieszkających na prowincji, którzy jeszcze nie całkiem zatracili naturalne podejście do choroby, starości, śmierci? A może i faktu, że Geigerowi seniorowi los oszczędził jednego z możliwych przejawów choroby Alzheimera, tego, który stanowi największy dramat rodzin wielu chorych – agresji skierowanej do najbliższych: oskarżeń, wyzwisk, rzucania w nich przedmiotami i odchodami?
Nie gdybajmy jednak, tylko doceńmy fakt, że syn potrafił opisać swoje relacje z ojcem i problemy związane z jego stanem ładnym (choć stosunkowo prostym) językiem, bez patosu, bez czułostkowości, skupiając się na możliwościach zachowania choćby szczątkowej komunikacji z chorym i wykorzystania w kontaktach tych cech jego osobowości, które pozostały najmniej zdewastowane przez demencję. Jakże wymowne i wzruszające są te fragmenty dialogów Arno i Augusta, pełniące rolę interludiów pomiędzy poszczególnymi rozdziałami! Jeśli nawet tylko nielicznym bliskim osób dotkniętych tą chorobą będzie dane doświadczyć tak łagodnego jej przebiegu, i tak warto zaczerpnąć inspiracji z tej lektury.