*Czytelnicy, którzy nie mieli okazji przeczytać „Ostatniego Imperium” w poprzedniej edycji, doczekali się wreszcie wznowienia tej trylogii; wznowienie ma ten plus, że nie trzeba aż tak długo czekać na kolejne tomy, jak to się zdarza w przypadku cykli powieściowych ukazujących się po raz pierwszy. Ale i tak dłużyły się niemiłosiernie te dwa miesiące, które upłynęły, nim można było wreszcie otworzyć ponad siedemsetstronicowy tom z piękną, klimatyczną ilustracją na okładce i poznać dalsze losy wyobrażonych na niej postaci. *
Oczywiście, skoro jest to ostatni tom sagi, można się było czegoś zawczasu domyślić: że dowiemy się wreszcie, jakimi mocami dysponuje niesamowita istota, uwolniona przez Vin ze Studni Wstąpienia, jaką rolę pełnią w tym dziwnym świecie mgły, i – co najważniejsze – czy bohaterowie, w tym Bohater Wieków (którego tożsamość, jak moglibyśmy sądzić przed rozpoczęciem lektury, nie pozostawia większych wątpliwości) zdołają ów świat ocalić. Sytuacja, jaką zastajemy na początku na terenach Ostatniego (a właściwie już Nowego) Imperium, nie jest wesoła. Środowisko naturalne jest coraz mniej przyjazne dla ludzi. Mgły zalegają coraz obszerniejsze tereny przez coraz większą część doby, a nie dość tego, ich chorobotwórcze działanie manifestuje się ze zdwojoną siłą, przerzedzając i tak już osłabioną armię Elenda; popiół sypie się z nieba coraz obficiej, pokrywając ziemię tak grubą warstwą, że mieszkańcy nie dają sobie rady z jego uprzątaniem, a obszary zdatnej do uprawy ziemi kurczą się drastycznie, zaczyna więc brakować
żywności dla ludzi i paszy dla zwierząt; trzęsienia ziemi nawiedzają nawet spokojne dotąd miejsca. Głodni i wycieńczeni chorobami skaa nie dają sobie rady z odzyskaną wolnością, co wykorzystują żądni władzy uzurpatorzy, tacy jak Quellion zwany Obywatelem, sprawujący drakońskie rządy w imieniu ludu w mieście Urteau (nie sposób nie dostrzec jego podobieństwa do paru znanych postaci historycznych), czy też obligator Yomen, który opanował dawne dominium lorda Cetta, miasto Fadrex, z zamiarem przywrócenia wcześniejszego porządku rzeczy. Wszyscy oczekują od Vin, że znajdzie ona sposób na zwalczenie wszelkiego zła i odwróci wiszącą nad światem groźbę zagłady, lecz młoda cesarzowa coraz boleśniej zdaje sobie sprawę, że są moce, których nie zdoła pokonać. Gdy Vin i Elend zmierzają wraz ze swoimi wojskami ku ukrytym magazynom pozostawionym przez Ostatniego Imperatora, gdzie spodziewają się znaleźć coś, co może im pomóc w odniesieniu zwycięstwa, Sazed zgłębia tajniki setek wymarłych religii, by odkryć tę jedyną
właściwą, dającą nadzieję, Spook śledzi niebezpiecznego władcę Urteau, nieszczęsny kandra TenSoon oczekuje w swojej ojczyźnie na proces i (sprawiedliwą?) karę, a demoniczny Inkwizytor Marsh realizuje swój (a raczej… czyjś) mroczny plan…
W fabule „Bohatera Wieków” znów pokaźne miejsce zajmują sceny politycznych machinacji, bitew i zmagań z użyciem allomantycznych mocy, przy czym bieg wydarzeń wydaje się nieco mniej statyczny, niż w „Studni Wstąpienia”. Kilkoro spośród głównych bohaterów nadal ewoluuje: Elend nabiera władczej stanowczości i umiejętności podporządkowania jednych celów innym, ważniejszym z dalszej perspektywy; Spook zyskuje nową moc i zmienia się z chaotycznego dzieciaka w zdeterminowanego bojownika o dobro; TenSoon w imię tegoż dobra znów łamie prawo swego ludu, tym razem już świadomie… Sporo miejsca poświęcił autor ujawnianiu i objaśnianiu tych elementów stworzonego przez siebie świata, które w poprzednich tomach zostały wytłumaczone tylko częściowo lub jedynie zasygnalizowane: poznajemy więc historię kandra, dowiadujemy się, skąd się wzięły kolossy i jak przekształcano zwykłych ludzi w Inkwizytorów – tym samym poznając zasady trzeciego rodzaju magii, Hemalurgii – oraz jakie skutki niesie ze sobą przeżycie mgielnej choroby.
Podobnie jak wcześniej, i tutaj każdy rozdział poprzedzony jest krótkim fragmentem zapisków, których autora poznamy dopiero z biegiem czasu, a które uzupełniają informacje zawarte we właściwym tekście. Ale i tak nie przewidzimy tego, co nam zgotował Sanderson na finał; może będziemy mieć doń sporo żalu, lecz dominować będzie uczucie zaskoczenia i podziwu, że tak długo udało mu się utrzymać nas w niepewności…
Jedyne mankamenty, tak jak i w „Studni Wstąpienia”, nie są zawinione przez autora, lecz przez zespół przygotowujący polskie wydanie; trudno rozstrzygać, za co odpowiada tłumaczka, a za co korekta, ale na pewno można było co nieco zrobić lepiej. Na przykład zastanowić się, czy na pewno o wspominanych w tekście miastach należy pisać w rodzaju nijakim („Fadrex było…”, „Luthadel zmieniło się…”), czy może jednak zgrabniejszy byłby rodzaj męski, który najczęściej stosujemy w przypadku nazw obcojęzycznych zakończonych spółgłoskami („Manchester był…”, „Berlin zmienił się…”). Nie powinny się też w tekście znaleźć takie niezręczności, jak:
- „kandra wciąż były…”, a na tej samej stronie „kandra trzymali się…”
- „spojrzał na szeregi zdenerwowanych żołnierzy. Czekali w zapadającym zmierzchu, a cesarz widział ich grozę” (gdyby widział grozę sytuacji, oznaczałoby to, że sytuacja jest groźna/przerażająca, a nie, że jest przerażona…)
- „musiał w to wierzyć. Inaczej właśnie miał popełnić bardzo poważny błąd”
- „posiłki – tłusta, pozbawiona smaku owsianka – podawano…”
Bez tych niezręczności lektura byłaby jeszcze bardziej satysfakcjonująca, choć zapewne spora część czytelników, zaabsorbowana losami bohaterów, w ogóle tak drobnych usterek nie zauważy albo przejdzie nad nimi do porządku dziennego. A kiedy się już dotrze do ostatniej stronicy, pozostanie czekać na kolejną trylogię osadzoną w tych samych realiach, lecz w innym czasie i z zupełnie nowymi postaciami.