Żyjemy w rzeczywistości, której całokształtu już nikt nie próbuje ogarniać. Religie są w poznawczej i intelektualnej defensywie, zajmując się nieistotnymi kłótniami o słowa i symbole, a rezygnując z tłumaczenia wciąż zmieniającego się świata, roli w nim Boga i człowieka. Filozofia i pokrewne jej dyscypliny bazujące na ogólnej refleksji są rugowane z przestrzeni publicznej, a nawet z programów studiów wyższych. Po cóż bowiem współczesnemu człowiekowi zaduma nad naturą świata, wystarczy mu wiedza, który guzik nacisnąć, żeby telewizor podał mu gotowe odpowiedzi na gotowe pytania.
Z dociekania prawdy o rzeczywistości zrezygnowała także nauka, skupiając się na wąskich kierunkach badań i czyniąc te narzędzia poznania celem samym w sobie. Do rzadkości należą przedsięwzięcia interdyscyplinarne, przekraczanie sztywnych granic, którymi oddzielają się od siebie poszczególne dziedziny nauki, poszukiwanie metod łączenia wyników badań w jeden spójny model. Potrzebą chwili staje się dla naukowców zdobycie grantu na kolejne do niczego niepotrzebne badania, a nie dociekanie, czemu w ogóle powinny one służyć. A służą zazwyczaj interesom sponsorów, czyli rządów albo korporacji, a nie większości rodzaju ludzkiego.
W roli przestrzeni intelektualnej integrującej różne sfery ludzkiej wiedzy i refleksji nie od dziś doskonale sprawdza się science fiction. Niestety, zainteresowanie jej stricte naukowym, problemowym, nieeskapistycznym nurtem (tzw. hard SF) także maleje wraz z zawężaniem się horyzontów myślowych współczesnego społeczeństwa konsumpcyjnego. Na szczęście są jeszcze czytelnicy, którzy chcą podejmować intelektualne wyzwania, by zrozumieć mechanizmy rządzące rzeczywistością lub teorie starające się ją tłumaczyć, by próbować przewidywać przyszły kształt świata i konsekwencje, które przyniosą mu kolejne poczynania człowieka. Są też pisarze, którzy tego rodzaju wyzwania przed czytelnikami z podziwu godnym uporem stawiają.
Choć czasem w trakcie lektury trzeba się zmierzyć z barierą poznawczą (bywa, że już sam tytuł trudno zrozumieć bez słownika), włożony w jej przezwyciężenie wysiłek opłaca się z nawiązką. Dzięki obcowaniu z wizjonerską książką można nie tylko wiele nowego się dowiedzieć czy nauczyć, ale również włączyć się w dyskurs o realnych problemach teraźniejszości i przyszłości, a czasem wprost doznać umysłowego olśnienia. Przed wieloma z poruszanych problemów nie ma ucieczki, a udawanie, że one nie istnieją, stronienie od wiedzy o nich, jest grzechem, który ludzkości i cywilizacji może zagrozić tragicznymi konsekwencjami. Nie oszukujmy się, że ratunkiem przed tym będzie oddanie całej wiedzy (i władzy nad nią) w ręce naukowców, a tym bardziej biznesmenów i polityków – ludzi nie tylko bez całościowej wizji świata, ale często również bez sumienia i moralności.
Do wizjonerskich i problemowych książek hard SF początku XXI wieku należą – bez wyjątku – te pisane przez Petera Wattsa. Obok Paolo Bacigalupiego, Iana McDonalda, Teda Chianga, Grega Egana, Grega Beara czy Charlesa Strossa (żeby wymienić tylko tych znanych z polskich przekładów) zalicza się on do niekwestionowanej czołówki współczesnych autorów tego nurtu, potrafiących mocno namieszać w czytelniczej głowie. Już „Trylogia Ryfterów” („Rozgwiazda”, „Wir”, „Behemot”) dawała pojęcie o zasięgu twórczych zainteresowań, rozmachu wizji i głębi refleksji charakterystycznych dla tego kanadyjskiego pisarza. Prawdziwym objawieniem w tym względzie okazała się zaś jego powieść „Ślepowidzenie”.
Głównym wątkiem jej fabuły uczynił Watts kontakt z obcą cywilizacją. Pewnego dnia 2082 roku 65536 sond kosmicznych niewiadomego pochodzenia wleciało w ziemską atmosferę i spłonęło. Zadanie odnalezienia źródła sygnału wysłanego do sond otrzymała załoga statku „Tezeusz”. Jej członkowie dostali się do wnętrza napotkanego w otchłani kosmosu obiektu, gdzie natknęli się na tajemnicze organizmy. Próba porozumienia się z nimi owocowała coraz bardziej zdumiewającymi i niepokojącymi wnioskami. Czy badacze z „Tezeusza” stanęli oko w oko z nadludzką inteligencją pozbawioną samoświadomości, nastawioną wyłącznie na efektywność? A jeśli tak, to do czego ona może być zdolna?
Akcja kolejnej książki Wattsa, noszącej tytuł „Echopraksja”, rozgrywa się w tym samym uniwersum co akcja „Ślepowidzenia” i równolegle do niej. Mieszkańcy Ziemi co prawda czekają na wieści z „Tezeusza”, ale głównie zajmują się swoimi sprawami. Ci, którym znudziła się cielesna egzystencja, przenoszą własną świadomość do wirtualnego Nieba. Działania bojowe prowadzone są przez zombie – utrzymywane w nibyżyciu, bezwolne trupy żołnierzy. Genetycznie zrekonstruowane wampiry – człekokształtne istoty, które niegdyś nękały ludzkość – wyrywają się spod wojskowo-naukowej kontroli.
Ludzie standardowo fundują sobie biologiczne i technologiczne modyfikacje usprawniające ich myślenie i działanie. Najbardziej radykalne rozwiązanie, które ma na celu udoskonalenie gatunku homo sapiens, stosują zwolennicy świadomości zbiorowej, np. zakon Dwuizbowców. Łączą oni bezpośrednio swoje mózgi, uzyskując nieosiągalną dla jednostek wydajność funkcji umysłowych. Tracą jednak wiele podstawowych umiejętności przydatnych w życiu, np. komunikowania się z osobami spoza ich „ula”. Wiele spośród tych ostatnich powątpiewa, czy Dwiuzbowcy są nadal ludźmi.
Na tle tych wszystkich zmian biolog Daniel Brüks jawi się jako produkt minionej epoki. Uniknąwszy jakichkolwiek sztucznych ulepszeń układu nerwowego, wspomaga się jedynie farmakologią. Mając na sumieniu współudział w wywołaniu zabójczej epidemii, ucieka od pędzącego w niewiadomym kierunku świata, prowadząc badania terenowe na pustyni w Oregonie. Pewnego dnia niespodziewanie dostaje się pomiędzy komando zombie atakujące klasztor Dwuizbowców a obrońców tegoż.
W wyniku kolejnych wydarzeń niebawem trafia na pokład statku kosmicznego o znaczącej nazwie „Korona Cierniowa”, zmierzającego do centrum Układu Słonecznego. Wraz z nim leci również kilku Dwuizbowców, Lianna pośrednicząca w ich kontaktach z otoczeniem, złowroga wampirzyca Valerie z obstawą zombie, pilotka Rakshi Sengupta, tropiącą człowieka, który zrujnował jej życie, oraz pułkownik Jim Moore – ojciec Siriego Keetona z załogi „Tezeusza”, obsesyjnie poszukujący sygnałów od syna.
Brüks zachodzi w głowę, jaką odgrywa rolę w całej eskapadzie. Jako najmniej sprawny umysłowo czuje się piątym kołem u wozu, a jedna z współtowarzyszek podróży nadaje mu miano karalucha. I ma to być według niej określenie niepejoratywne, wszak ów względnie prymitywny owad jest mistrzem przetrwania w warunkach, w których bardziej złożone organizmy giną jak... muchy. W umyśle bohatera rodzi się i systematycznie narasta podejrzenie, że całość akcji, w której mimowolnie uczestniczy – pomimo jej często zaskakującego i dramatycznego przebiegu – została drobiazgowo zaplanowana przez kogoś (coś?) o niezwykle rozwiniętej inteligencji.
W tym zaprogramowanym spektaklu sam Brüks odgrywa zaś narzuconą mu rolę, łudząc się, że sam podejmuje decyzje. Jego rozterki znakomicie podsumowuje cytat z Raymonda Tellera, amerykańskiego iluzjonisty, aktora i pisarza, otwierający jeden z rozdziałów: „Jeśli da ci się wybór, sądzisz, że masz wolną wolę”. W tym kontekście symbolicznego znaczenia nabiera też tytuł powieści: echopraksja to występujące w niektórych schorzeniach psychicznych automatyczne naśladowanie czy powtarzanie ruchów wykonywanych przez kogoś innego.
Czy rzeczywiście – jak podejrzewa Brüks w swoim przypadku – życie człowieka jest zdeterminowane, zaprogramowane, a jego wolna wola to iluzja? Do czego wówczas potrzebna byłaby nam świadomość? Czy tylko po to, aby móc dociec własnej niemocy i zniewolenia? I jeśli to wszystko prawda, to jaka siła jest „programistą” i jaki jest cel jej działania? Czy to jakieś nadistoty, a może Bóg? Jaką rolę w ich planach odgrywa każdy z nas i do czego służy im rzeczywistość? Czy w ogóle jakaś obiektywna rzeczywistość istnieje, czy też to, co jako takową postrzegamy, jest jedynie projekcją naszego zaprogramowanego umysłu?
Watts zadaje w „Echopraksji” pytania tego kalibru i usilnie szuka na nie odpowiedzi. Nie waha się przy tym łączyć ze sobą refleksji naukowej, filozoficznej i religijnej. Choć sam przedstawia się jako agnostyk, nie odrzuca tezy o istnieniu Boga i stara się zrozumieć ją poprzez poznanie mechanizmów funkcjonowania rzeczywistości (czy też Stworzenia, mówiąc językiem religii). Kanadyjski pisarz wychodzi z jakże słusznego założenia, że jeśli nauka, filozofia i religia starają się dociec prawdy, to stanowią jedynie różne drogi do tego samego celu.
Skąd więc tak częsty brak płaszczyzn porozumienia między nimi? Wynika on jedynie z tego, że do opisywania rzeczywistości (a więc zarówno „drogi” jak i jej „celu”) każda z tych dziedzin posługuje się innym językiem. Zrozumienie, że różne pojęcia używane przez owe języki określają te same elementy rzeczywistości, wymaga wzniesienia się na odpowiedni poziom abstrakcji. Watts to potrafi i potrafi też dzielić się tą umiejętnością z innymi, co czyni go jednym z najciekawszych i najoryginalniejszych wizjonerów science fiction i literatury w ogóle.