Gdy życie się wali, najlepiej rzucić wszystko i przenieść się do domku na wieś. Który to domek oczywiście mamy, bo jakżeby inaczej. I na łonie natury, obserwując kwiaty i grzyby, podejmując miłych gości własnoręcznie upieczoną szarlotką, dochodzić do równowagi. By na koniec stwierdzić: na cholerę było mi to wszystko? To całe użeranie się z miejską karierą, złym mężem... Po co to wszystko, skoro w domku na wsi, nad morzem, nad rozlewiskiem jest tak dobrze?
Żeby trzy kobiety z Westport wydały nam się jeszcze bardziej znajome, do ogranego motywu domku jako antidotum na katastrofę życiową Cathleen Schine dodała oprawę przypominającą * Rozważną i romantyczną: Betty zostaje porzucona przez męża i wraz z dwiema córkami – szaloną i romantyczną Mirandą oraz poważną i zamartwiającą się Annie – „zostawiona bez środków do życia", jak głosi zdanie na obwolucie. Pewnie wielu z nas chciałoby być w takim stopniu pozostawionym bez środków do życia, bowiem panie Weismann nie tylko mają dach nad głową, ale też kupują sobie kostiumy Chanel i kajaki. *To ostatnie w celu badania duszy podczas wiosłowania na wzburzonym morzu, gdyby ktoś się nie domyślał.Badanie duszy przez Mirandę o mały włos nie kończy się jej utonięciem, do akcji wkracza jednak klasyka romansu w postaci młodego przystojniaka z muskułami. Niedoszła topielica i jej ratownik oczywiście zakochują się w sobie i tak dalej.
Cathleen Schine nie bardzo potrafi się zdecydować, o co jej chodzi. Chce być i rozważną, i romantyczną. Sentymentalne czytelniczki (bo mężczyźni raczej po tę książkę nie sięgną) kusić konstelacjami miłosnymi a la Danielle Steel , te bardziej krytyczne – ironizującym spojrzeniem kogoś stojącego z boku. Ciągnie ją do romansu, namiętnych uczuć, do ciepłej atmosfery, gdzie matka i córka niemalże ćwierkają zamiast rozmawiać, a w pobliżu stoi na warcie gotowa do pomocy rodzina i przyjaciele. Momentami słodycz aż zgrzyta.* Z drugiej strony, Schine nie może się wyzbyć owego ironicznego, często aż brutalnego spojrzenia na sprawę.* Wydaje nam się, że Annie i Miranda to romansujące dziewczęta, ale po jakimś czasie dociera do nas, że to pięćdziesięcioletnie kobiety, co i rusz uświadamiające sobie zbliżającą się starość. Zresztą całe towarzystwo z Westport albo już wkroczyło, albo właśnie wkracza w smugę cienia, a spostrzeżenia autorki na temat
starości są zadziwiająco trzeźwe i trafne. Podobnie jest z oceną charakteru „romantycznej" Mirandy i jej matki – Schine zdecydowanie sympatyzuje z „rozważną" Annie, tak jak kiedyś Jane Austen sympatyzowała z Eleonorą. Obie panie, jedna pięćdziesięcioletnia, druga zbliżająca się do osiemdziesiątki, traktują życie jak piknik, teatralizują rzeczywistość i wpadają w poetyckie nastroje – wszystko to nie umyka krytycznemu oku Schine, choć jednocześnie zdaje się ją bardzo bawić. Pokazuje ona jednak, że w swoim własnym umyśle człowiek nigdy się nie starzeje – nawet gdy stoi przed śmiercią, trudno mu uwierzyć, że to brzydkie, wypłukane z seksualności ciało to on sam. I że ci dorośli mężczyźni to własne dzieci, którym niepotrzebna jest już matczyna troska i głaskanie po głowie. Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że to poruszające analizowanie starości i sympatyzowanie z postawą Annie ma na celu tylko zamydlić oczy „rozważnym" czytelnikom, by nie zauważyli tego, co na innym planie wyprawiają „romantyczne" postacie:
kombinują, gdzie by tu ulokować niewyczerpane pokłady miłości i erotyzmu: może w dziecku, może w kimś tej samej płci, może w kimś dużo starszym, a może w dwudziestolatce? A kombinują tak, że się w końcu czytać odechciewa.