Jedenaście kilometrów od Krakowa, w małej mieścinie, gdzie czas zatrzymał się dawno temu ktoś zamordował Doktora, chyba jedynego prawdziwego przyjaciela Mistrza. Jedenaście kilometrów od Krakowa operator znanej stacji telewizyjnej zauważył w lesie zakrwawionego człowieka. Jedenaście kilometrów od Krakowa mieściła się restauracja „Stylowa” – centrum świata, a jednocześnie centrum dowodzenia, w którym doszło do rozwikłania kolejnej zagadki kryminalnej.
Marcin Świetlicki, znany ironista, melorecytator, poeta i prozaik napisał ostatnią część kryminalnej trylogii sygnowanej obecnością niezwykłego i przedziwnego detektywa, o wiele mówiącym pseudonimie. Mistrz po raz kolejny rozwikłuje tajemnice morderstwa, tym razem podwójnego. Czyni to jakby z większą wprawą i zaangażowaniem, choć wciąż daleko mu do Sherlocka Holmesa czy chociażby detektywa Mocka. Mistrz nie ma pamięci do twarzy ani nazwisk, zadaje pytania, ale nie słucha odpowiedzi, śledzić ani podsłuchiwać podejrzanych mu się nie chce („podsłuchiwanie godne jest być może detektywa, ale na pewno nie dorosłego mężczyzny!”). Mimo to pół-świadomie, pół-bezwiednie dociera do źródła zagadki. Bezustannie w alkoholowym ciągu, nie do końca zdając sobie strawę z tego, co jest prawdą a co delirycznym zwidem Mistrz uporczywie wraca do osoby Doktora, który ostatnie chwile życia spędził w swoim letnim domu. Wspomina przyjaciela z jego eksnarzeczoną, nota bene najładniejszą barmanką „Stylowej”. Dziewczyna co chwilę
pokazuje mu ostatniego esemesa, jakiego Doktor do niej wysłał. Jest to wiadomość, w której zasugerował, że został otruty, niestety nie dodał przez kogo. Ten mały drobiazg spowodował, że Mistrz musiał prowadzić swoje śledztwo, a Świetlicki snuć intrygę, która w Jedenaście została wymyślona i poprowadzona nader sprawnie. Dość powiedzieć, że w roli czechowowskiej strzelby występuje tu butelka Jacka Danielsa.
Jednak wątek kryminalny to tak naprawdę tylko pretekst, by autor mógł po raz kolejny powiedzieć coś o współczesnej Polsce. W tym kraju przyjaciele umierają, kultowe lokale są zamykane, lekarze biorą łapówki, media kreują rzeczywistość, heteroseksualni stylizują się na gejów, a hordy pijanych Anglików zalewają królewskie miasto. W tym kraju życie i śmierć to pojęcia względne. Można być bardziej żywym spoczywając w grobie i zupełnie martwym chodząc po ulicach. Dawni idole posiwieli, utyli i rozpili się, nowych wyróżnia jaskrawy styl i nic poza tym. Jeśli ktoś chce odnieść sukces musi być jak Pan Wiesio: wyrazisty, ekspansywny, zaangażowany w różne projekty najlepiej te prowadzone w „sekondlajfie”. Mistrz sukcesu nie odniósł, choć „się zapowiadał”. Teraz nikt już nie pamięta jego dziecięcej roli w kultowym serialu. Dziś Mistrz pije alkohol i zmyśla historie – jest nikim.
Jedenaście Świetlickiego to trochę kryminał, trochę powieść współczesna, a trochę ironiczny wykład o Złu, które dociera nawet na zabitą dechami wieś. Miasto jest już Złem przeżarte, już umiera, choć tak naprawdę nikt tego nie zauważa. Teraz zaczyna umierać również sielska wieś. Nie ma ucieczki od Zła. Trzeba by się wybrać w podróż do Meksyku, tak jak planuje eksnarzeczona Doktora, ale czy to pomoże? Nie wiadomo! Śmierć, rozkład, zniszczenie, okrucieństwo są wszechobecne i najlepiej jest umrzeć za życia i egzystować „tak jakby nigdy niczego nie było”. Powieści Świetlickiego, jak i jego wiersze, dla wielu mogą być nie do zniesienia, dla innych będą z kolei niezwykłym odkryciem i grą z konwencją gatunku. Frontmen „Świetlików” pisze z przymrużeniem oka, bawi się z czytelnikiem, wprowadza go w tajniki współczesności, a także w krakowsko-poetycki światek. Bo Świetlicki to Mistrz, a Mistrz to Świetlicki – czytelnik w końcu chyba wie lepiej. I choć to ostatnia część trylogii, przygoda z Mistrzem Świetlickim
się nie kończy. Wraz z Gają Grzegorzewską i Irkiem Grinem pisze on bowiem Orchideę – kryminalną powieść w odcinkach. Autorzy publikują tekst na jednym z portali internetowych, ale wierzę, że niebawem pojawi się on również w księgarniach.