Miłość, która nie miała prawa się zdarzyć, dwie strony barykady, nic ich nie łączy, są przeciwnikami, uczucie niemożliwe do zrealizowania, on w Krakowie, ona w Monachium i w ogóle jej oczy to są piękne, ale tylko służbowo i on w nie patrzyć nawet nie zamierza...
Znane, oklepane, bo najlepiej się czyta o miłości, która ma ciężko i musi się napracować, żeby dwoje ludzi się ze sobą umówiło, pocałowało, przespało, zamieszkało...
Tutaj też jest oczywiście bardzo nieprosto – ona to piękna biznesłumen, ubrana w markowe ciuchy i z perfekcyjnym makijażem. Nawet imię ma przystające do tej bajki – Angelika (co prawda autorka broni się, tłumacząc, że bohaterka go nie lubi i zwalając całą winę za jego pretensjonalność na pretensjonalną mamę, ale mam przeczucie, że po prostu nie mogła się powstrzymać). Inteligentna, przebiegła, zdolna, zdeterminowana perfekcjonistka. Tyle tylko, że to wszystko maska. Bo pod spodem jest zagubiona, zraniona trudnym dzieciństwem kobieta, która uciekła z rodzinnego Krakowa do Niemiec, bo goniły ją duchy przeszłości i straszył duch dnia jutrzejszego. W Niemczech zaczynając od budki z tanim żarciem i niedojadaniem, doszła do lukratywnej posady, okupionej li tylko jedynie stresem i wyrzeczeniem się własnego ja.
On zaś wprost przeciwnie: dzieciństwo miał sielskie, ale do anielskiego mu brakowało, bo rodzice byli nadopiekuńczy. Wciąż wspomina incydent z mamą, która na treningu piłkarskim wpakowała się na boisko, żeby bronić sfaulowanego synka. Być może dlatego chciał jak najszybciej uciec z rodzinnego domu i być może dlatego założył firmę informatyczną, która zaczęła mu przynosić dość spore zyski i dała niezależność – własne mieszkanie, własny samochód, własny świat i własne romanse na własnych zasadach. A zasady są proste – duży biurowiec, w którym Daniel ma firmę, dużo pań, pracujących na wielu stanowiskach i po kolei zaliczane pokoje. Randka, potem kilka spotkań, zaproszenie do klimatycznego mieszkanka na krakowskim rynku, wspólna noc i pożegnalny prezent na poduszce – bursztynowa bransoletka, albo bursztynowa broszka, albo bursztynowe kolczyki – i informacja, że drzwi zamykają się automatycznie. Żadnych skrupułów i żadnych sentymentów. No i, rzecz jasna, żadnej miłości.
A wszystko to załamany ojciec obserwuje przez dziurę wyciętą w gazecie, przesiadując w kawiarni przy kamienicy synka. I dając smsowe znaki żonie...
No i się spotkali. Angelika przylatuje z Monachium do Krakowa negocjować z firmą Daniela umowę. Już przed wylotem jej duchy wyłażą z szafy, bo jak ona będzie w stanie stąpać swoją delikatną stopą po bruku Krakowa, w którym tyle wspomnieć i jej łez? Ale jest profesjonalistką, więc bierze się w garść i rusza do boju. Musi tylko upić Daniela i wymóc na nim podpisanie bardzo niekorzystnej dla niego umowy. Daniel zaś ma swój plan – musi tylko upić Angelikę i przedłożyć jej do podpisania swoją własną wersję, dużo bardziej dla siebie korzystną.
Kto będzie miał mocniejszą głowę?
Oczywiście ironizuję, ale nie mogę się powstrzymać. To tak bardzo sentymentalna i łzawa historia, z jakimiś biednymi porzuconymi dziećmi, z burdelem na przeciw rodzinnego domu, z miłością, która uderza w nas jak grom wiadomo z czego, ze szlachetnymi uczuciami, które każdą być męskim, rycerskim i naprawiać świat, z całym tym sięganiem bruku i odbijaniem się od dna, z romantycznym obliczem Krakowa i drożdżowym ciastem, upieczonym w dwie godziny.
A wszystko napisane w taki sposób, że czułam się czasem, jakbym czytała „Księgę przysłów”. Na stronie 40 Daniel pragnie „połączyć przyjemne z pożytecznym i upiec dwie pieczenie na jednym ogniu”. Na stronie 43 „pies z kulawą nogą się tymi dziećmi nie interesował” (a przy okazji mała Angelika dochodzi do wniosku, że mężczyźni nie dają szczęścia kobietom). Zaś na 44 Angelika „stawia wszystko na jedną kartę”. I mogłabym tak bez końca!
A do tego na 108 wspólnik Daniela „wychodzi znów do sekretariatu, bo szlag go trafiał z nerwów w pustym gabinecie”. Jednak zdecydowanie miejsce pierwsze zajmują w moim prywatnym rankingu potknięć stylistyczno-słowno-fabularnych rozważania Daniela na temat pewnej matki, samotnie wychowującej dwójkę dzieci – Daniel ocenia ją okiem znawcy i jej ubóstwo poznaje po tym, że „kobieta siedząca naprzeciw niego ubrana w tani sweter i pozbawiona wsparcia, jakie daje współczesna kosmetologia”. Tutaj już roześmiałam się w głos i do samego nieba!
Książka toporna językowo, nieprzemyślana w tej warstwie, kulejąca redakcyjnie.
Nawet, gdyby pomysł na nią był świetny, sposób, w jaki została napisana skreśliłby ją natychmiast z listy lektur emocjonujących i tych nie-do-oderwania.
Owszem, są plusy – największym są opisy scen łóżkowych – autorka dyskretnie je przemilcza, każe nam opuszczać pokój, nim z gorących ciał spadną wierzchnie okrycia, wstydliwie chowa wdzięki Angeliki pod kołdrą, nie pozwala zakłócać intymności dwojga świeżo zakochanych. Podziwiam ją za to, bo w dzisiejszym świecie rzadko kto nie ulega pokusie, by rozchylić swoi bohaterom usta do namiętnego pocałunku, sprawnym ruchem zrzucić kuse majteczki i paść bez tchu na szerokie i wygodne łóżko. Brawo więc dla niej!
Poza tym ta historia nie jest tak do końca zła – pozostaje słabiutki dreszczyk, jaki daje rozbudzona ciekawość – jakich wyborów każe dokonać swoim bohaterom wszystkomogący autor?
Gdyby książka powstawała trochę dłużej, gdyby wygładzał ją ktoś miłujący słowo, gdyby skrócił tekst o oczywiste oczywistości i nadał troszkę mniej nieskomplikowany tytuł, to może byłoby dużo lepiej?
Gdzieś na 35 stronie wymyśliłam genialne rozwiązanie problemów bohaterów – niestety, autorka z niego nie skorzystała, więc potrzymam je sobie w prywatnym zanadrzu, bo kto wie, kiedy człowiek zasiądzie do pisania własnej książki? Skoro może każdy...