Takich książek, jak ta, nie trzeba czytać do końca. Nie trzeba nawet i do połowy, żeby zrozumieć, że z taką literaturą się człowiek nie polubi. Mnie wystarczyło kilka pierwszych stron, a już grzmiało mi w głowie pytanie, kto dzisiaj pisze tak książki.* Tym fatalnym, infantylnym stylem, uczniowską składnią, językiem tak ubogim, że w geście szczerego współczucia samemu chciałoby się zarzucić worek parciany na plecy.*
Oczywiście, że da się to wytłumaczyć. Otóż narratorką tej przerażającej bądź co bądź historii jest dwunastoletnia dziewczynka. Patrzy więc na świat oczami dziecka, próbuje ogarnąć rzeczywistość za pomocą dostępnego jej aparatu pojęciowego, wyrazić emocje i opisać fakty właściwym temu wiekowi stylem. Można więc przyjąć na wiarę, że ta książka specjalnie została tak napisana. Że ta niechlujna maniera, której osobiście zdzierżyć nie mogę, ma swoje wytłumaczenie i to dość banalne. To, czy się komu ono podoba, czy nie, to już rzecz inna. I czy takie wytłumaczenie gotów jest on kupić.
Kwiaty na poddaszu ratuje natomiast fabuła. Nie sam sposób jej prowadzenia, bo tu wielkich wzlotów nie ma (a i upadków spektakularnych brak; wszystko raczej na jednym poziomie, z dawką okrucieństwa raz większą, raz mniejszą), a sam pomysł. Otóż autorka wzięła na tapetę typową, jak na tamte czasy (pierwsza publikacja to rok 1979, co też pewnie jakoś ten narracyjny anachronizm tłumaczy), amerykańską rodzinę. Piękny ojciec, piękna matka, czwórka pięknych dzieci. Wszyscy zdrowi, szczęśliwi. Niezbyt bogaci, ale na pewno nie biedni. Tęskniący za sobą, niewyobrażający sobie życia bez siebie. Podporządkowujący cały rytuał tygodnia piątkom, kiedy ojciec wracał z pracy i cały weekend mogli spędzić razem. Do czasu.
Otóż, jak to w bajkach bywa (a porównanie to nieprzypadkowe, o czym za chwilę), sielankę kończy śmierć ojca. Najpierw jest rozpacz, potem strach o jutro. Bo niezaradnej kobiecie, której wszystkie umiejętności sprowadzają się do dbania o siebie i dzieci, nawet do głowy nie przyjdzie, żeby samodzielnie spróbować tę okaleczoną rodzinę utrzymać. Ma lepszy plan. Wróci do matki, do ojca. Do ich wielkiego i bogatego domu, z którego przed laty sama uciekła. Uciekła zresztą nie bez powodu - dla przesadnie wierzących rodziców nie do przyjęcia był fakt, że ich córka związała się ze swoim krewnym. Bo przecież związała. Teraz, po latach rozłąki, marnotrawna córka wraca i prosi o przebaczenie. O dzieciach mówi tylko matce. Razem zamykają je na strychu olbrzymiego domu, skąd nie dochodzą żadne odgłosy. Tam cała czwórka wyczekiwać ma śmierci dziadka, który w porę majątek na córkę przepisze, grzechy jej daruje, po czym zejdzie z tego świata i na niczyjej drodze już więcej nie stanie. Problem jednak w tym, że starszy pan
wcale umierać nie chce. A jego córce lepiej z nowym bogactwem, niż ze starymi dziećmi.
Cała czwórka skazana jest więc na okrucieństwo ze strony babki.Surowość, dyscyplina, zimne jedzenie, brak świeżego powietrza, ograniczona powierzchnia strychu, ciągłe kary, nakazy i zakazy. I tak w kółko, miesiąc za miesiącem. Babka zawsze jest czujna. Wie, kiedy przyjść, żeby na czymś przyłapać. Wie, jak uderzyć, żeby zabolało. I wciąż wyzywa dzieci od pomiotów szatańskich, bo urodziły się z kazirodczego związku. A one wysłuchują tego z mniejszą lub większą pokorą, nie rozumiejąc milczącej aprobaty matki. Ta zaś kwitnie w oczach. Coraz lepiej się ubiera, coraz szczęśliwsza się wydaje. Buduje sobie życie na nowo. Tam, na dole. Gdzie nikt nie wie o jej dzieciach. I lepiej, żeby się nie dowiedział.
Psychologicznie książka to więc przerażająca. Pokazująca rozkład rodziny, patologię relacji, konieczność skonfrontowania się z zupełnie nową rzeczywistością. I postaci - bardzo, ale to bardzo schematyczne, poddające się równie schematycznemu biegowi wydarzeń, ale przez to właśnie baśniowe. Bo i poziom okrucieństwa dorównuje dawnym opowieściom ludowym. To odejście ojca, porzucenie dzieci, pojawienie się złej macochy. Każde z nich mieści się grzecznie w ramkach, nie zaskakuje, nie chwyta za gardło. A jednak reprezentuje bardzo, ale to bardzo konkretny zestaw cech, tak baśni potrzebnych.
Istotna jest przede wszystkim przemiana głównej bohaterki - delikatnej, złotowłosej, nazywanej drezdeńską lalką - w matkę, której nagle zabrakło. Troszczącej się o młodsze rodzeństwo, walczącej z żądzą swoją i własnego brata. Bo i takich emocji tu nie brak. Dwoje dorastających nastolatków nagle mierzy się ze swoimi pierwszymi namiętnościami. Nie ma kontaktu ze światem, z rówieśnikami. Wszystko przeżywa tu i teraz, wyłącznie wobec siebie. Wspólny jest strach, wspólne pragnienia, dążenia. I cel - jak najszybciej ten dom opuścić. Uciec od matki, która już ich nie kocha, i od babki, która nigdy pokochać nie zamierzała.
Plus należy się jeszcze za finał. Za tę prawdę, która okazała się znacznie gorsza, niż rozwój fabuły mógłby wskazywać. Za to, że skończyło się jak w klasycznej baśni, choć ani nikt tu nie dostał księżniczki za żonę, ani nie znalazł garnka ze złotem gdzieś po drugiej stronie tęczy.
Książkę polecić trudno. Ale za poziom wyrafinowania, choćby tylko w scenach końcowych - wypada przynajmniej docenić.