„Moja starsza córka(...) zadzwoniła do mnie, emocjonalnie rozdarta między dzieciństwem a dorosłością, czyli między chęcią usunięcia starych misiów, lalek, kartek pocztowych i mnóstwa innych(...) drobiazgów a silną potrzebą pozostawienia ich tam, gdzie są – pod ręką.
-To zrób sobie Pamiątkowo – wypaliłam.”
Pamiątkowo to taki kuferek – czasem zwykłe pudełko po butach, czasem drewniana skrzyneczka, czasem papierowa torba, powycierana już na rogach.W niej są kawałki wspomnień. Czytając te słowa sięgam do swojego własnego schowka – jest tam pierścionek od moich rodziców, jest portfelik z zaśniedziałym słonikiem, jest torebeczka w kształcie pieska, jest łyżeczka z kaczuszką, jest mała figurka aniołka, jest moja pierwsza sukienka i „Złote myśli Kłapouchego”. Od czasu do czasu zaglądam tam i uśmiecham się do tych szpargałów. Sukienka jest już podarta w wielu miejscach, myśli Kłapouchego mam przecież w „Kubusiu Puchatku” (w jednym lub drugim z wydań z mojej półki), a do portfelika nie mieszczą się banknoty. Ale nie potrafię ich wyrzucić, bo w torebeczce siedzi historia o lodach z Babcią, a aniołek kryje tajemnicę zgubienia i odnalezienia. To nie tylko przedmioty – to takie maleńkie drzwiczki do przeszłości, do czasu, gdy lody miały inny smak niż dziś.
Myślę, że w Pamiątkowie Anny Drzewieckiej jest egzemplarz Ciotek - mam wrażenie, że gdy otwieram okładkę owiewa mnie jakiś delikatny letni wietrzyk, wyciąga się do mnie dziecięca ręka ze strupami na łokciach i pachnie kremówkami. I niemal słyszę mruczenie kota. A kot ma na imię Babalui.
To książka o czasach, gdy nie do końca rozumie się świat – albo inaczej, rozumie się świat w zupełnie inny sposób, niż wtedy, gdy ważne zaczynają być kursy walut, ceny za metr kwadratowy czy inflacja, stagnacja, petycja i kryzys. To czas, gdy najważniejsze jest znaleźć na starym strychu zamek księżniczki. Gdy woli się chleb z masłem i cukrem od krewetek. Gdy jedną ciotkę lubi się bardziej od drugiej, dlatego, że nosi ładny kapelusz i zabiera nad jezioro. I mimo protestów rodziców dobitnie daje się znać o swojej sympatii, obsypując tę ciotkę większą ilością pocałunków. Ważne jest, jakie się nosi warkocze i jaki ma się kolor wstążki. To czas, gdy słowo „wakacje” niesie za sobą żar słońca, piasek w butach i kolorowe balony, a nie wybłagany urlop, który spędza się na remoncie domu. Czas beztroski.
I dlatego tak pięknie się tę książkę czyta, tak słodko smakują jej strony, tak radośnie przewraca się kartki, by poznać kolejną ciotkę. Bo ciotek było aż osiem. Ale na początku było drzewo, od którego zaczyna się ta historia. Przyznam, że początkowo obawiałam się, iż cała opowieść będzie wyliczaniem przodków z imienia i nazwiska, bieganiem z miejsca na miejsce szlakiem ich wojennej tułaczki. Aż do utraty tchu. Nie podobałoby mi się to – od pierwszych rozdziałów odwracałam wzrok i tęsknie spoglądałam za okno. Ale od Babuni Tekli książka się dla mnie zaczęła. Rozkwitła pięknem i doskonałymi barwami. To wspomnienia, które mogłabym mieć ja – trochę przydymione, nie zawsze radosne, bo jest tu śmierć ukochanej Babci, puste święta i rozwody, są czarne owce w rodzinie, jakieś spiski i tajemnice, jest matka, która z niewyjaśnionych powodów podrzuciła córkę na długi czas do jednej z ciotek. Jest ciotka, która nie pozwala małej dziewczynce wyjść z domu i bawić się z innymi dziećmi. Ale jest też taka, która zabiera
na wycieczki i taka, która prowadzi sklep z kapeluszami i gdy zaprasza klientkę na zaplecze na przymiarkę, pozwala małej dziewczynce stanąć za ladą i przekładać kolorowe guziki według własnego uznania. Jest ciotka, która nie ma dzieci i ze smutkiem patrzy na dziewczynkę, przytulając ją trochę zbyt mocno. Jest taka, której nie ma – wyjechała za granicę i nigdy nie wróciła do Polski – od niej są tylko wielkie paczki raz na jakiś czas, ze słodyczami, których nazw czasem nawet dziewczynka nie zna – piękne, w kolorowych opakowaniach, które zostawia się na pamiątkę, żeby trochę ożywić szarą polską rzeczywistość. Jest też taka ciotka, która ma niespotykaną urodę, ale została sama. Jest taka, której kuchnia pachnie tak, że chciałoby się zjeść nawet nogę krzesła. Oprócz ciotek są jeszcze wujkowie, a wśród nich na przykład taki, który karze dziecko nieodzywaniem się do niego przez kilka dni, albo taki, który kocha swoją żonę nad życie, ale nie akceptuje go rodzina. Ale wujkowie są trochę obok, choćby nawet byli
silniejsi od swoich żon i bardziej władczy. Są tu wszystkie ludzkie typy – dobre, złe, piękne, brzydkie, mądre, uduchowione, głupiutkie i surowe. Jest wielka, ogromna wręcz fotografia rodzinna, zawieszona na gałęziach drzewa, od którego wszystko się zaczęło. Są też zwierzęta – papuga, co wpadła w depresję, kot indywidualista, jeż i wielki czarny pies – skrzyżowanie doga i wilczura (właścicielka nie mogła się nigdy zdecydować, czy woli jednego, czy drugiego). Są wakacje i dziecięce przyjaźnie.
I nie wiem, czy ciotki istnieją naprawdę, czy są jakimś marzeniem, albo strachem wyniesionymi z dzieciństwa i noszonym do tej pory na dnie kieszeni. Ale ja widzę je jak żywe – wszystkie osiem, jedną w sukience, jedną w spodniach, a jedną w czerwonym kapeluszu. Widzę je, siedzące dookoła wielkiego rodzinnego stołu, rozmawiające, śmiejące się, albo z zaciśniętymi wąskimi wargami, które nie pozwalają uśmiechowi wyfrunąć na zewnątrz. Widzę je, jak piją herbatę w złoconych filiżankach i unoszą do ust złocone widelczyki z ciastem. Widzę je...