Melvin Woodworth jest młodym pisarzem, który przeżywa twórczy impas. By go przełamać podróżuje do walezyjskich Alp, gdzie ma nadzieję dowiedzieć się nieco więcej o swoim zmarłym, starszym bracie, którego życie znał niemal wyłącznie z listów. Jednak tak naprawdę, poszukiwanie informacji o bracie nie zaprząta szczególnie uwagi młodego Woodwortha. Zamiast tego poznaje uroki gór, spokojny rytm życia góralskiej wioski, zakochuje się w pięknej, nagiej nieznajomej i próbuje dowiedzieć się, kto wieczorami, w opuszczonym hotelu, gra fortepianowe kompozycje jego brata. W tle zaś, dzieje się nieco więcej. Policja próbuje złapać fałszerza monet, a górski lodowiec trzeszczy groźnie, zapowiadając katastrofę.
Po tym krótkim streszczeniu, można by odnieść wrażenie, że historia opowiedziana przez Bernarda Coseya jest dramatyczna. A nie jest. To raczej spokojna, powolna opowieść, w której najważniejsze są nie zwroty akcji, ale otaczające bohaterów góry. Album jest bowiem szczerym hołdem dla Alp walezyjskich i zamieszkujących je ludzi. Próbą uchwycenia ich zapomnianej magii, nastroju, który przeminął. Jak dowiadujemy się z przedmowy dzisiaj te tereny wyglądają zupełnie inaczej. Zmieniła je cywilizacja. Cosey proponuje nam podróż do przeszłości. Do zapomnianej krainy, którą niewielu pamięta. Do wioski zamieszkanej przez ludzi, których już nie ma. A trzeba mu przyznać, że jest co pamiętać. Pokryte śniegiem Alpy na rysunkach Coseya wyglądają przepięknie i majestatycznie. Jest w kresce rysownika coś, co nie pozwala pozostać wobec nich obojętnym. I pomimo, że korzysta on z bardzo tradycyjnych technik, czytelnik pozostaje pod dużym wrażeniem. Realistyczna kreska, stonowane kolory, umiejętne operowanie bielą i bardzo
wprawne kadrowanie (miejscami zaskakujące jak na tak konserwatywny komiks) potrafią przekonać do siebie nawet najbardziej opornego czytelnika. Cosey nie popisuje się, zdobywa uznanie warsztatowym mistrzostwem. Pokazuje jak doskonale opanował medium. Nie musi walczyć z materią, ani nikomu nic udowadniać. Pozwala by opowieść po prostu płynęła. Nie sposób tego komiksy nie lubić. Nie sposób coś mu zarzucić, za coś naprawdę skrytykować, a jednak zaskakuje. Jest to bowiem dzieło bardzo niedzisiejsze, narysowane i opowiedziane w zupełnie innym stylu, niż rysuje się i opowiada dzisiaj.
W poszukiwaniu Piotrusia Pana to wydawnicza i kolekcjonerska perełka, do której z chęcią się powraca. Nie dlatego jednak, że zauroczyła nas historia. Bo ta, nie oszukujmy się, nie jest ani szczególnie intrygująca, ani zaskakująca. Nie dlatego też, że chcemy się nacieszyć jej plastyczną maestrią, bo pomimo niezaprzeczalnego talentu, Cosey rysuje bardzo konserwatywnie, bez fajerwerków i eksperymentów. Do W poszukiwaniu Piotrusia Pana powraca się by przypomnieć sobie inne czasy. Inną szkołę tworzenia komiksu. By obudzić w sobie sentyment i na moment znaleźć się z powrotem w „starych, dobrych czasach”. Dzisiaj, po prostu, takie komiksy już nie powstają. Trudno powiedzieć, czy to źle. Tak jest i tyle.