„Pisarze bywali i bywają różni. Wiotcy i neurotyczni jak Kafka, bezcieleśni jak Leśmian, niczym Tuwim spleceni z samych nerwów, plebejsko przystojni jak Hłasko, chamsko przystojni jak Brecht, filmowo przystojni jak Llosa, niczym Gogol szpetni i jeszcze szpetniejsi jak Sartre” – ta bardzo subiektywna ocena świetnie oddaje charakter najnowszej książki Ryskiego. Z właściwą sobie klasą oraz literacką dojrzałością pisarz stworzył intrygujący zbiór siedmiu esejów, dla których wspólnym mianownikiem stała się szeroko pojęta dobra literatura oraz odczucia własne autora. Już na początku należy zaznaczyć, że Ryski to odbiorca mocno osadzony w humanistycznych realiach, o jasno sprecyzowanych wymaganiach, a jednocześnie o kanonie wystarczająco elastycznym, by mogły się w nim pomieścić dzieła twórców zupełnie się od siebie różniących. Czasem przewrotny, czasem dowcipny, nigdy nudny czy męczący. Przede wszystkim zaś głęboko wierzący, że są pisarze, których zatrzymujemy w sercach i umysłach na całe życie.
Rylski swoje rozważania wywodzi od młodzieńczej fascynacji literaturą, która nie opuszczała go nigdy – nawet w czasie żmudnej pracy na bazie, wśród kierowców potężnych ciężarówek, odważnych i nieokrzesanych, którzy wyjeżdżali w trasę o świcie, a wieczorami wracali już w trumnach. Bijatyki, romanse, nocne wypady do barów – niby nijak się to ma do typowej egzystencji literata, a jednak lata takiego właśnie życia nie wymiotły ze świadomości Rylskiego wielkiej pasji do wszelkiej działalności pisarskiej. Gdy poznajemy go jako osiemnastolatka, do szaleństwa kocha się w Hemingwayu. Ma przy tym status partyzanckiego pogrobowca, którego ojca, żołnierza AK, gestapo rozstrzelało jeszcze przed jego narodzeniem. Jego młodości obok Hemingwaya sekunduje Inżynier, którego tożsamości Rylski do ostatniej kartki nie zdradza. To za jego sprawą Stach – główny bohater i odbicie autora zarazem – wyrzekł się swego literackiego patrona. Dwadzieścia lat później sam zaś został pisarzem. Jego talent nigdy nie miał jednak zdolności
zwabiania kobiet czy zainteresowania wydawnictw, nikt nie wydzwania do niego z zapytaniem o kolejną książkę. Rylski śmiało przyznaje, że znajduje się jakby na uboczu literatury czy krytyki literackiej i pojawia się w niej wtedy, kiedy przychodzi mu na to ochota, a nie wtedy, kiedy go wzywają. Bo nie wzywa nikt.
Szczególną rolę w życiu pisarza odegrała literatura rosyjska, w której obok monumentalnego Tołstoja, psychopatycznego Dostojewskiego i na pół obłąkanego Gogola stawia Turgieniewa i Błoka, wciąż jakby pozostających w ich cieniu. W przypadku Turgieniewa sprawa jest prosta – jako pisarz krystalicznie prawy, nikim nie podszyty, wolny od fizycznych i umysłowych dysfunkcji, nie wpasował się w schemat typowego pisarza Rosji, w której utarło się przekonanie, że geniusz wybiera raczej chorobę bądź inną patologię niż zdrowie czy poprawny stan psychiczny. Choć Turgieniew, ze swą nienaganną pozą, odstawał od plejady dominujących tam pisarzy, dla Rylskiego zasłużył się jednak niewymownie – stworzył postać młynarki, w której kochał się on długie lata, a konkretnie do momentu, gdy nie odkrył, że znana jest także innym mężczyznom. Tę swoistą zdradę Stachu przyjął z goryczą, a młynarkę porzucił jeszcze tego samego wieczora.
Nie mniejszym szacunkiem Rylski darzy Aleksandra Błoka, który jego zdaniem jest produktem tego, co w Rosji było najlepsze. Przez długie strony pisarz zachwyca się zwłaszcza poematem Dwunastu, który określa mianem dziesięciu stron doskonałości. Błok zarysował w nim postać fenomenalnej partyzantki, wodzącej za nos „całą ruską Spartę”, której rozstrzelane zwłoki nie robią już na nikim wrażenia, a która za życia nie tylko brała czynny udział w czerwonej rewolucji, ale cała rewolucją była.
Także literatura francuska wywarła na nim duże wrażenie, zwłaszcza za pośrednictwem Alberta Camus i jego Dżumy, nazywanej przez Rylskiego najdumniejszą powieścią XX wieku. Tak wysoką pozycję w rankingu autor tłumaczy krótko – ceni literaturę, która ma odwagę wymierzania światu sprawiedliwości, a Camus poprzez napisanie książki posadził na ławie oskarżonych cały świat i jego twórcę. Sama choroba, kojarzona głównie ze średniowieczem, nie wywierała wtedy na ludziach zbyt wielkiego wrażenia – lekarze umierali podczas wizyt u pacjentów, rycerze w trakcie uczt, małżeństwa w swoich łożach. Nikogo to nie dziwiło, bo jak stwierdza Rylski – „średniowiecze było do umierania”. Co innego Oran i czasy książce współczesne, w które dżuma wkradła się nieoczekiwanie. Analizując postaci i wydarzenia, rozgrywające się na kartach powieści, Rylski wychwala w niej przede wszystkim prostotę przekazu, brak intelektualnych meandrów i życiowej dwuznaczności.
Mniej życzliwie obchodzi się z André Malraux, który wraz z Charlesem de Gaulle'em napisał V Republikę, wychwalająca metamorfozę Francji – od upokorzenia po niekwestionowaną wielkość. Niby szanuje go i podziwia za to, że pokrzepia czytelników doświadczeniem „najnieprzeciętniejszego człowieka swojej epoki, dla którego literatura stała się ukoronowaniem wszystkich jego apetytów, powinności i przewag”, a jednak tej jednej książki nie potrafi mu wybaczyć. Jawi mu się ona jako nudna i mdła, pozbawiona soli i pieprzu, wyzuta z prawdziwych, często okrutnych realiów sięgania po władzę i kulisów jej sprawowania. I choć Rylski przyznaje, że Malraux będzie tkwił w naszej świadomości tak długo, jak długo nie pochłonie nas wielka, globalna skleroza, to jego literacki sojusz z de Gaulle’em uważa za niezbyt szczęśliwy.
Rylski wspomina, że dwóch miał królów swojej młodości – Iwaszkiewicza i Hemingwaya, przy czym ten drugi szybko abdykował. Pozostał więc Iwaszkiewicz, szczęśliwy rodak, którego Panny z Wilka pisarz uważa za najlepsze opowiadanie w historii literatury światowej. Za niewiele gorszą ma też Brzezinę, którą analizuje tu nieco dokładniej. Świetnie podsumowuje ją już jedno zdanie, wyrwane z długiego wywodu: „Ktoś odchodzi, ktoś inny jeździ konno, polewa się wodą, je, pije, pieprzy się, a wokół tyle bezużytecznego piękna”. I nie przytaczam tej wypowiedzi, bo jest ordynarna, wulgarna czy sensacyjna, bo to już tak naprawdę od lat w literaturze sensacji nie wzbudza. Chodzi mi raczej o styl pisarski Rylskiego, który mimo swojej erudycyjnej ogłady nie boi się uciekać do dosadnych sformułowań właśnie wtedy, kiedy sytuacja naprawdę tego wymaga.
Po Śniadanie u Tiffany'ego Capote'a, do którego jak przypuszczam nawiązuje tytuł, Rylski sięgał już jako doświadczony czytelnik, po wszelkich literackich inicjacjach. Mimo całej swojej ułomności zrobiło na nim niesamowite wrażenie, o którym świadczy chociażby fakt, że po latach wspomina o nim na łamach swojej książki. I właśnie taka zdaje się ona być – zlepiona ze wspomnień, z literackich uniesień Rylskiego, absolutnie subiektywna i szczera do bólu. A chyba tego od pisarzy dzisiaj oczekiwać wypada.
Trzeba przyznać, że Rylski z właściwym sobie wdziękiem opowiada o następujących po sobie postaciach. Joyce'a nazywa irlandzką glistą, o Gertrudzie Stein mówi, że wyglądała mniej więcej tak, jak miała na imię, a Iwaszkiewicz przypomina mu z fotografii mastodonta. To dość śmiałe komentarze, tym bardziej ryzykowne, że wypowiadane często w stronę sztandarowych postaci literackiego świata. Wszystko to składa się jednak na niesamowity klimat tej książki, którą czyta się naprawdę przyjemnie. Niestety – to, co mówi Rylski, nie jest w żaden sposób błyskotliwe, odkrywcze czy zaskakujące. W swoich diagnozach jest on niezwykle wtórny, powtarza rzeczy już wypowiedziane, przytacza historie już słyszane. A jednak nie sposób odmówić mu wdzięku. Ani nie polecić tej książki.