Doświadcza czytelnik przeżyć zgoła przykrych, gdy spodziewany zachwyt nad książką cenionego pisarza znika już przy pierwszych stronach powieści. Gdy dochodzi wspomniany czytelnik do wniosku, że lektura nic nowego do jego postrzegania świata nie wniosła. Tym bardziej, gdy z dziecięcą łatwością odgaduje dalszy rozwój fabuły kilka rozdziałów za wcześnie. Kto zabił Palomina Molero peruwiańskiego pisarza Maria Vargasa Llosy jest książką tyleż bezbarwną, co tendencyjną. Rozczarowuje tym bardziej, jeśli przypomnimy sobie dotychczasowy dorobek autora i własne wobec lektury oczekiwania. Otóż mamy do czynienia z kryminałem. Przynajmniej tak twierdzi wydawca, wspominając mimochodem o „nietypowej powieści detektywistycznej”, odsyłającej czytelników do konwencji emocjonalno-psychologiczno-namiętnej (czyt.: lelum polelum z szemraną zbrodnią w tle). Tylko że Llosa nie mógł się widocznie zdecydować, któremu aspektowi – kryminalnemu czy obyczajowemu – poświęcić w swej książce więcej miejsca. W efekcie powstała opowieść o
niczym, w której ani zbrodnia, ani tym bardziej wątpliwej jakości dylematy bohaterów, nie są w stanie na dłuższą metę pobudzić wyobraźni czytelników.
Rzecz się dzieje w Peru. W prowincjonalnym miasteczku zostaje zamordowany młody śpiewak-Metys, rekrut z miejscowej bazy lotniczej. Ze względu na wyjątkowe okrucieństwo oprawców, sprawą emocjonuje się cała lokalna społeczność. Rozwikłać zbrodnię postanawiają policjanci Silva i Lituma, napotykają jednak na duże trudności ze strony zwierzchników zamordowanego żołnierza. Fabuła, jak na kryminał, dość klasyczna. Odpowiednio poprowadzona, mogłaby stać się podstawą rzetelnej sensacyjnej powieści. Wzbogacona sensownie uzasadnionym wątkiem obyczajowo-psychologicznym tym bardziej zyskałaby na wartości. Niestety, nie udało się autorowi spełnić żadnego z powyższych warunków. Llosa niebezpiecznie dryfuje na granicy absurdu, sprowadzając emocjonalne rozterki jednego z głównych bohaterów do lubieżnych zalotów względem potężnej właścicielki miejscowej garkuchni. Zakończenie owych sprośności jest tyleż kuriozalne, co pocieszne. Nieporadny komizm, który autor najwyraźniej próbował do powieści przemycić, jest jednym z
niewielu elementów ubarwiających przegadaną treść książki. Bowiem w Kto zabił Palomina Molero niemal nie ma akcji – Llosa opiera swą opowieść na przydługich dywagacjach sentymentalnego żółtodzioba Litumy, który rekonstruuje w myślach przebieg mordu. Widać wyraźnie odautorski zamysł psychologizacji fabuły. Jednak udało się taki efekt uzyskać jedynie w stopniu szczątkowym. Potencjalnym polem dla rozwinięcia wątku psychologicznego mogłaby stać się sama osnowa morderstwa. Mogłaby – gdyby nie jej przewidywalność. Czytelnik domyśli się rozwiązania zagadki już na stronie 36. Tymczasem autor zwleka z jej ostatecznym wyjaśnieniem przez kolejne rozdziały, dłużąc niemiłosiernie mało odkrywczy motyw morderstwa z zazdrości, namiętności i zmysłów pomieszania. A przecież nie o to w kryminale chodzi. Mistrzyni gatunku, niezastąpiona Agatha Christie, napisała ponad 70 powieści i potrafiła do tego stopnia zagmatwać fabułę, że sobie skonfundowany czytelnik włosy z głowy rwał. W przypadku książki Llosy można włosy rwać – z
nudów. Przekonująca jest tu w zasadzie tylko relacja doświadczonego porucznika Silvy i jego młodocianego podopiecznego, który swą przygodę z policją dopiero zaczyna. Przeszkadzać może jednak szablonowość wspomnianego związku, który aż nadto przypomina scenki z amerykańskich filmów policyjnych, traktujących o starego wygi z młodym żółtodziobem udrękach. Wiarygodnie oddał natomiast Llosa klimat peruwiańskiej prowincji, trwającej w stagnacji wśród kurzu i palącego słońca.
Książkę czyta się stosunkowo szybko i łatwo, co też można zapisać autorowi jako plus – zważywszy na raczej mało porywającą treść. Nie zmienia to jednak faktu, że Kto zabił Palomina Molero jest powieścią raczej chybioną. Nie uda się chyba autorowi wzruszyć nieczułych czytelniczych serc historią chudzielca Palomina. Choć niewątpliwie nie takiego losu życzyłby Metysowi co litościwszy odbiorca.