Rozdział 1
Mecenas Witkowski stukał długopisem w blat biurka i co chwilę spoglądał na zegarek. Minęło już wpół do pierwszej, a jego klientka się nie pojawiała. W zasadzie pani Anna Towiańska nie była jego klientką. Była – jakby to powiedzieć? Kimś, dla kogo wykonał pewną pracę? Zleceniodawczynią? Albo po prostu potencjalną klientką? Cóż, mecenas Witkowski miał nadzieję, że tak właśnie będzie. Potencjalna klientka to prawie pewna klientka. Tym bardziej że na całych Kujawach nie ma lepszego od niego prawnika. Tak właśnie lubił o sobie myśleć, choć może nie każdy by się z nim zgodził. Nie każdy prawnik oczywiście, bo jeśli chodzi o klientów, to liczba osób korzystających z usług jego kancelarii świadczyła, że się nie mylił. Mecenas Witkowski miał zapełniony każdy tydzień w kalendarzu i choć zatrudniał dwóch pracowników – jak sam myślał o kolegach – lub wspólników – jak tamci o sobie myśleli – większość klientów upierała się, żeby ich sprawy prowadził osobiście tylko i wyłącznie sam właściciel kancelarii.
Właśnie, klienci, pomyślał z irytacją mecenas, znów spoglądając na zegarek. Była już trzynasta, a on siedział bezproduktywnie, czekając na kogoś, kto nawet nie jest klientem. Ale jeszcze nie zdążył przetrawić do końca tego spostrzeżenia, gdy rozległo się pukanie i jednocześnie, przy trwającym jeszcze echu tego pukania, drzwi otworzyły się z impetem. Do środka wkroczyło… zjawisko. Co do tego mecenas Witkowski nie miał wątpliwości. W całej kujawskiej społeczności nie istniał nikt – pan mecenas był tego całkowicie pewien – o wyglądzie choćby zbliżonym do osoby, która właśnie wyciągała dłoń.
– Anna Towiańska, dzień dobry – przywitała się zjawiskowa istota. – A pan to pewnie mecenas Witkowski, prawda? Przepraszam za spóźnienie i dziękuję, że pan na mnie czekał. Ale droga była tak piękna, że po prostu musiałam zatrzymywać się częściej, niż bym chciała. Wypstrykałam dwa filmy. Fotografia to moje hobby.
– Nie szkodzi, nie szkodzi, witam, witam miłą panią, cieszę się, że mogę poznać osobiście, czym mogę służyć? – Mecenas wygramolił się zza biurka z pewnym trudem, był bowiem okazałej postury i już dawno minęły czasy, kiedy mógł zachwycać damy sprężystą sylwetką. – To znaczy, chciałem spytać – mówił dalej – czy może pani nie głodna, bo jeśli tak, to zapraszam na obiad, mamy tu naprawdę niezłą knajpkę.
Rozmarzony wzrok mecenasa padł na „Rybeńkę”, restaurację zlokalizowaną prawie naprzeciwko okien kancelarii. Sam nie jadł obiadu, czekając na swojego gościa, bał się bowiem, że jeśli wyjdzie, to właśnie wtedy Anna przyjedzie.
– Dziękuję, panie mecenasie, jadłam po drodze, a teraz, jeśli pan tak miły, chciałabym jak najprędzej obejrzeć Sosnówkę. – Anna prawie podskakiwała z przejęcia.
– Dobrze, zatem proszę po prostu jechać za mną – zgodził się głodny i zmartwiony prawnik. – Tylko może niech już pani teraz się nie zatrzymuje na robienie zdjęć. – Nie odmówił sobie tej drobnej złośliwości.
Kancelaria prawna „Antoni Witkowski – prawo na co dzień” mieściła się w centralnym punkcie rynku, nad księgarnią, naprzeciwko dwóch konkurujących ze sobą aptek. Czasami, gdy mecenas dla relaksu spoglądał w okno – nie żeby nie miał co robić, ale po prostu, chcąc dać chwilę odpoczynku oczom zmęczonym ślęczeniem nad aktami, zastanawiał się, jak te apteki prosperują, zwłaszcza że zaraz za rogiem działała trzecia. Całkiem niedaleko zaś, przy szpitalu, znajdowała się jeszcze jedna. A w innych punktach miasta było jeszcze kilka. Mecenas niemalże prowadził wykaz tutejszych aptek i często zachodził w głowę, czemu właściwie nie został aptekarzem. Znaczy – farmaceutą.
Głównym miejscem rynku był owalny skwer, prześlicznie ukwiecony, z zawsze świeżo pomalowanymi ławeczkami (władze miasta bardzo dbały o to miejsce) i z piękną fontanną pośrodku. Na ławeczkach zawsze siedzieli ludzie, czytali gazety, a nawet książki (cóż, przecież obok była naprawdę dobrze zaopatrzona księgarnia) lub po prostu wpatrywali się w przestrzeń, wystawiając twarz do słońca. Po drodze do kancelarii mecenas Witkowski zawsze zatrzymywał się tutaj i zamieniał z kimś parę słów. Większość z „ławeczkowiczów” stanowili mieszkańcy miasta, a każdy z nich – jak nie dziś, to jutro – mógł potrzebować porady prawnej.
Wokół placu urządzono miejsca postojowe dla samochodów i w okresie od maja do września naprawdę trudno było zaparkować przy rynku. Jednak niektóre prostokąty, choć nie oznakowane, tradycyjnie należały do stałych użytkowników zostawiających auta jak najbliżej miejsca pracy – przed aptekami, księgarnią czy kancelarią. „Rybeńka”, najlepszy lokal w mieście, miała nawet coś w rodzaju parkingu strzeżonego. Cztery miejsca naprzeciwko wejścia opatrzono napisem: „Dla gości restauracji”, a pilnował ich pan Dyzio, samozwańczy parkingowy – czemu zresztą nikt się nie sprzeciwiał. Pan Dyzio był rynkową instytucją i gdyby tylko miał samochód, z pewnością jego auto też otrzymałoby swoje „przydziałowe”, święte i nienaruszalne miejsce przy skwerku.
Instytucyjność pana Dyzia polegała na tym, że nieomylnie rozpoznawał rzeczywistych klientów „Rybeńki”, natomiast cwaniaków, którzy nie znalazłszy innej możliwości, usiłowali zaparkować na „gościnnych” prostokątach, grzecznie prosił o opuszczenie pilnowanego przez niego terenu, dając niedwuznacznie do zrozumienia, że nie bierze odpowiedzialności za pojazd, beztrosko pozostawiony w tym miejscu bez opieki. Na ogół poinstruowany w tej kwestii właściciel czym prędzej zabierał samochód sprzed drzwi „Rybeńki”, tym bardziej że pan Dyzio, wygłaszając swoją kwestię, czyścił paznokcie sporym i niewątpliwie ostrym śrubokrętem.
Od czasu do czasu miejscowi wspominali, jak to któregoś dnia pewien samochód, mimo upomnień pana Dyzia pozostawiony na przypisanym restauracji miejscu, niewiadomym sposobem został „upiększony” przez jakiegoś artystę grafika, który swoje dzieło wyrył na drzwiach. Oczywiście nikt niczego nie widział, a pan Dyzio, obwiniony przez wielce rozeźlonego właściciela auta, który pobiegł do komisariatu, by tam zgłosić swoje oburzenie, domagając się natychmiastowej reakcji policji, zażądał udowodnienia mu przestępstwa, czego – oczywiście – nie można było uczynić.
Opowieść o tym zdarzeniu wciąż żyła swoim życiem i dziwnym sposobem każdy z odwiedzających rynek musiał jej wysłuchać. Tak więc nikt, poza gośćmi restauracji, na owych czterech „Rybeńkowych” prostokątach nie parkował.
Można więc sobie wyobrazić zdziwienie mecenasa Witkowskiego, gdy po wyjściu z kancelarii ujrzał, jak jego potencjalna klientka energicznym krokiem przechodzi przez skwerek i zmierza ku ciemnozielonej toyocie zaparkowanej przed „Rybeńką”.
Obok samochodu stał dumnie wyprostowany pan Dyzio.
– Cały czas pilnowałem, wszystko w porządku – zameldował z przejęciem, zobaczywszy właścicielkę auta, która skinęła mu z wdzięcznością głową i wsiadła do samochodu.
Cóż, widocznie i pan Dyzio nie był odporny na wdzięk, urok i czar tej kobiety, skonstatował mecenas, wsiadając do swojego mercedesa.
*
Anna jechała za swoim przewodnikiem, rozglądając się dookoła. Podobało jej się tutaj ogromnie. Żółte pola rzepaku rozciągały się na pofałdowanym terenie w przerwach między lasem a lasem. A las, ten ósmy cud świata, którym Anna zachwycała się nieustannie – a więc las był wszędzie. Przeważnie iglasty, ciemnozielony, ozdobiony mchem i plackami krzaków jagód, borówek i dzikich splątanych paproci. Promieniście rozjaśniony słońcem wabił i przyzywał Annę oraz jej aparat fotograficzny. Oparła się jednak temu wołaniu; wrócę do ciebie, obiecała kusicielowi, podążając za mercedesem prawnika. Ku swojej radości ujrzała, że pan Antoni skręca z szosy w las właśnie. O dziwo, droga, choć wąska, była asfaltowa, co wielce ucieszyło Annę. Zaraz po lesie bowiem najbardziej kochała swoją zieloną corollkę i zmartwiłaby się bardzo, gdyby autko było narażone na jazdę po jakichś wertepach. Raptem mecenas Witkowski zamrugał światłami, skręcając gwałtownie w prawo. Podążająca za nim Anna otworzyła szeroko oczy. Pomiędzy drzewami stał
przed nią dwór szlachecki: „… z drzewa, lecz podmurowany. Świeciły się z daleka pobielane ściany, tym bielsze…” szeptało coś w jej głowie.
– „Że odbite od ciemnej zieleni…”
– Słucham? – Mecenas otworzył drzwi od jej samochodu i – nieco zdziwiony tym, co właśnie usłyszał, skłonił się, podając szarmancko ramię.
– „Że odbite od ciemnej zieleni…”, och, nic, nic – ocknęła się Anna, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że wypowiedziała te słowa na głos. – Jesteśmy na miejscu? – Westchnęła cicho, nie zauważając nawet uprzejmości mecenasa, wpatrzona w stojące przed nimi cudo.
To ma być jej? Jej własne? O matko, westchnęła raz jeszcze, podchodząc bliżej.