Wyspa Ellis Island, u wrót Nowego Jorku. Brama do Ameryki. Przez sześćdziesiąt lat, od 1892 do 1954 niemal wszyscy przybywający zza oceanu imigranci musieli przejść przez to ucho igielne. Ponad szesnaście milionów ludzi, w tym także ogromna liczba Polaków, trudna do oszacowania, bo przez prawie połowę tego czasu odnotowywani byli jako obywatele Rosji, Prus i Austrii. Niemniej jednak, Ellis Island powinna być częścią prywatnej mitologii setek tysięcy polskich rodzin, a tak się nie stało. Polacy wymazali Ellis Island ze zbiorowej pamięci do tego stopnia, że, ku zdumieniu autorki, na temat wyspy nie ukazała się dotąd po polsku żadna książka. Monografia Małgorzaty Szejnert wypełnia zatem białą plamę w polskiej historiografii, i czyni to z wielką klasą, tworząc zarazem fascynujący dokument i pasjonującą lekturę. Jest to opowieść o wyspie i o ludziach wyspy – komisarzach, lekarzach, tłumaczach (jednym z nich był młody Fiorello LaGuardia, późniejszy burmistrz Nowego Jorku), urzędnikach, bagażowych. Urząd
imigracyjny mógł się łatwo zamienić w bezduszną machinę selekcji, a urzędnicy – w demiurgów sprawujących władzę nad ludzkimi losami albo przekupnych naginaczy prawa. Zdaniem Małgorzaty Szejnert, tak się nie stało. Komisarzami urzędu imigracyjnego bywali wybitni ludzie o fascynujących biografiach, umiejący zgromadzić na wyspie zespół zaangażowanych, pełnych pasji profesjonalistów, którzy w ekstremalnie nieraz trudnych warunkach zatłoczenia, wielogodzinnego naporu tłumu, indywidualnych ludzkich dramatów, zagrożenia epidemią starali się zapewnić napływającym rzeszom traktowanie na zasadach humanitaryzmu, legalizmu i przestrzegania podstawowych praw człowieka. Opowieści o ludziach wyspy przeplatają się w książce z opowieściami o losach imigrantów – często dramatycznych, wzruszających, odtwarzanych ze strzępów listów, suchych wzmianek w dokumentach, ale też fotografii i zapisków w pamiętnikach prowadzonych przez pracowników wyspy, którzy zdawali sobie sprawę, że ich praca w nieprzerwanie płynącym strumieniu ludzi
wszelkich narodów, religii i języków jest czymś unikalnym i jedynym na świecie. Po latach opuszczenia wyspa stała się muzeum, a poza miejscem w przestrzeni, zaistniała także w Internecie, gdzie znaleźć można wyszukiwarkę nazwisk z milionami rekordów, okrętowe manifesty, dokumenty historii mówionej.
Na internetowej stronie Ellis Island odnalazłam nazwiska moich wujków, szesnasto- i osiemnastolatka, którzy wyemigrowali do Ameryki przed pierwszą wojną światową. W domu zostały po nich trzy wyblakłe fotografie, jednak nie znałam już nikogo, kto pamiętałby ich wzrost i kolor oczu. Utrwalił to na zawsze tylko manifest z Ellis Island.