Trwa ładowanie...
recenzja
13-04-2011 10:28

Smutki współczesnej amerykańskiej powieści

Smutki współczesnej amerykańskiej powieściŹródło: Inne
d34l7ct
d34l7ct

Czy powieść Amerykańskie smutki Siri Hustvedt jest próbą nakreślenia rysu psychologicznego amerykańskiego społeczeństwa i już w tytule stawia diagnozę? I tak, i nie. Owszem, jest to jakiś rys, ale chyba od uogólnienia powinniśmy się trzymać z daleka, chociażby dlatego, że Hustvedt dokonuje swego rodzaju selekcji, dobierając bohaterów według określonego klucza. Postać psychiatry, niejakiego Erika Davidsena z racji zawodu i przypisanej mu powieściowej roli narratora i głównego bohatera staje się lustrem dla autorsko dobranej gamy bohaterów. Pojawiają się inni psychiatrzy, psychoanalitycy, szaleńcy próbujący się leczyć i ci, którzy dla szaleństwa znaleźli innego rodzaju upust: reżyserzy, pisarze, artyści. Jest ciągła refleksja nad byciem w świecie, niekończąca się analiza przeszłości, dysputy filozoficzne i spory dotyczące podstaw psychoanalizy. Są sny, symbole i artystyczne widzenie świata. Jest wreszcie wspólny mianownik. To tytułowe „smutki”, które wydają się jakiegoś rodzaju melancholicznym cieniem,
kładącym się na świecie przedstawionym powieści.

Razem z doktorem Davidsenem sadzamy zatem na kozetce coraz to nowych pacjentów, a razem z Siri Hustvedt to samo robimy (piętro wyżej – jako zdystansowani czytelnicy) z każdym z bohaterów powieści, nie wyłączając wcale samego opowiadającego nam wydarzenia pana doktora. Od tytułowych smutków nie jest bowiem w tym świecie wolny nikt, a Hustvedt z pasją komplikuje życiorysy. Uśmierca, rozwodzi, wprowadza rodzinne tragedie i rysuje tło rozpościerające się gdzieś od II wojny (Davidsen czyta wojskowe wspomnienia swojego ojca) przez wydarzenia z 11 września po Irak. To kreślenie tła jest, jak się wydaje, celowym zabiegiem. Zawsze, gdy zaczynamy powątpiewać w adekwatność nastrojów i reakcji poszczególnych postaci, pojawia się element, który ma się stać usprawiedliwieniem. Każdy w tej przestrzeni ma prawo być trochę szaleństwem podszyty, każdy ma tu do wygrania jakąś swoją wewnętrzną batalię. „Wojna trwa. Wojny szaleją, mężczyźni i kobiety szaleją” – odnajdujemy zdanie będące swoistą pointą Amerykańskich smutków
i zastanawiamy się, czy ono jedno nie wystarczyłoby, czy faktycznie musiała powstać powieść, którą przeczytaliśmy.

Jak widać musiała. A pomysł wcale nie był nowy, lecz schematyczny. Rodzeństwo (oboje po przejściach oczywiście) w zapiskach swojego tragicznie zmarłego (oczywiście) ojca znajduje list notatkę, która frapuje i zastanawia, zmuszając do dociekania i odkrywania bolesnej (jak to zwykle bywa w psychoanalitycznej narracji) historii z przeszłości. Psycholog staje się detektywem. Rozwija się akcja, gmatwają się problemy, krzyżują historie, nakładają czasy. Nagromadzenie niekończących się roztrząsań, wspomnień, wewnętrznych analiz sprawia zaś, że czytelnik zaczyna się zastanawiać, kiedy ci bohaterowie, będąc tak skonstruowanymi, mieli czas to wszystko, o czym rozmyślają, przeżyć. I widzi opisywaną rzeczywistość jako powołany do życia świat powieściowy. Próbuję to sobie jakoś poukładać, nazwać i wychodzi mi, że to książka o życiu, które jest takie jak… książka o tym życiu. To skutek uboczny specyficznej kreacji świata przedstawionego i określonej narracji, czytelnicze zmęczenie. Takie to wszystko ciężkie, trudne i
ładne zarazem. A jako, że wszystko to wydaje się tu przesadnie uproszczone, z premedytacją dobrane, miejscami jakby celowo przesadzone i przy tym skompilowane z wytartych schematów, powstaje prowadzona jakby z dystansu rozprawa pt. „Dlaczego pewna część Amerykanów (będę się upierał, że to jednak trochę środowiskowa powieść) tak często bywa u psychoanalityka”? Dlaczego? No właśnie ciężko powiedzieć – pyta powieść Hustvedt i sama sobie odpowiada. A słuchający tego czytelnik ma dwa wyjścia. Może potraktować Amerykańskie smutki jako kpinę, swoisty żart, celową zabawę i naśmiewanie się z pewnej tendencji współczesnej amerykańskiej prozy, albo właśnie jako próbę wpisania się w te tendencje. Ja, nie widząc jednak wyraźnego do mnie „mrugnięcia”, ruszyłem w tym drugim kierunku, by potem wciąż oglądać się za siebie, ostatecznie stanąć w rozkroku między jedną a drugą ścieżką. Co według mnie zrobiła też powieść Hustvedt.

W książce pojawia się motyw szwagra Davidsena, niejakiego Maxa Blumsteina, który z racji swego głównego zajęcia (pisał) musi stać się przynajmniej w jakiejś mierze porte-parole samej autorki. Jednym z wniosków dotyczących jego twórczości jest zaś to, że Max był po trochu każdym ze swoich bohaterów, że tworzył świat, w którym każda postać była wskazówką, elementem układanki, cząstką całego obrazu. I jeśli iść tym tropem, można w powieściowych działaniach Hustvedt dopatrzeć się pewnej ambitnej, choć karkołomnej próby przedstawienia (stąd też wspomniana schematyczność) szkieletu pewnego sposobu myślenia, który rodzi się w określonym typie ludzi i w określonej (w końcu to „amerykańskie” smutki) przestrzeni. To taka próba stworzenia wspólnej karty chorobowej, na której właśnie z racji poszukiwania typowości zapisuje się to, co znane, powtarzalne, schematyczne. „Nie chcę takiego świata!” „Potrzebuję psychiatry”. Mój mózg ma umiejętność rozwiązywania zagadek (społecznych, rodzinnych, indywidualnych), ale
jeszcze lepszy jest w owych przeszkód budowaniu. Tym bardziej, kiedy stworzy mu się odpowiednie warunki. Do czego prowadzą te smutki? Do depresji? Do zbiorowego samobójstwa? A może ta powieść to właśnie takie (to też podpowiada jeden z wątków) symulowane zbiorowe samobójstwo? „No cóż (…) – symulowane samobójstwo nie udaje się z definicji, przynajmniej tyle dobrego”. To ostatnie zdanie jest jedną z wielu refleksji doktora Davidsena, nad którymi trzeba się pochylać, gdy idzie się wspomnianą drugą ścieżką. Tak jak pochylać się trzeba chociażby nad pojawiającymi się w powieści w ramach kontekstu Kierkegaardem czy Nietzschem i tak jak czytać trzeba wszystkie sny i szukać kluczy w historiach opowiadanych przez przychodzących do doktora pacjentów.

d34l7ct

Kawałków układanki jest mnóstwo, każdy może stać się śladem interpretacyjnym i to chyba jest największy problem tej powieści, a raczej główna przyczyna mojego czytelniczego z nią problemu. Mam wrażenie, że jakiegokolwiek obrazu bym w tej powieści nie odnalazł, zawsze mógłbym go uznać za symptomatyczny objaw czegoś, zawsze mógłbym dokonać jego interpretacji. Nigdy się nie dowiem, czy problem faktycznie wynika z opisywanego świata, czy może jest odwrotnie – taki świat jest wynikiem takiego a nie innego jego widzenia – projekcji bohaterów. Co najgorsze i chyba najbardziej przeszkadzające w tej powieści, mam też wrażenie, że jest to również projekcja samej autorki, która chciała stworzyć ciekawą powieść psychologiczną opartą w formie i treści na odkryciach psychologów, psychiatrów, z którymi się konsultowała i pacjentów, których obserwowała (odsyłam do podziękowań), by być wiarygodna. Problem wydaje się tkwić u podstaw, w intencjach, w założeniu… Bo chyba ostatecznie wbrew pozorom i usilnym próbom syntezy i
interpretacji nie chodziło tu o napisanie o czymś, tylko o napisanie czegoś – mianowicie kolejnej ciekawej powieści. Czy więc problem społeczeństwa i ludzkiego bólu, do analizowania którego Hustvedt wciągnęła, nie jest po prostu bogu ducha winnym konkurentem problemu współczesnej amerykańskiej powieści? Czy Amerykańskie smutki nie są niezamierzonym, ambitnym z założenia wskazaniem słabości tego typu prozy? (To ten rozkrok, o którym wspomniałem, pisząc o dwóch ścieżkach).

d34l7ct
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d34l7ct