Słowacki i Mickiewicz pod niejedną strzechą stoją obok siebie na półce. Przykurzeni, nieczytani, wyblakli. Obojętni domownikom i sobie nawzajem. To nawet dobrze - gdyby pozwolić im mówić, przywrócone do życia napięcia i spory wybuchłyby jak granat, rozwalając nie tylko spokojne półki z książkami, ale i wszystko dookoła. Spopielającej siły tej miłosnej nienawiści można doświadczyć, czytając Jula Pawła Goźlińskiego. Oczywiście nie jest to powieść o dwóch wieszczach i walce o dusze odbywającej się między nimi. Ale jest ona podbita ich poezją, a szaleństwo, w jakim zanurza się czytający, odzwierciedla napięcie między tymi dwoma wielkimi umysłami. Jul jest książką, którą można albo przeczytać za jednym zamachem, albo dawkować sobie ten narkotyk. Czytać codziennie po trochu, by po kilkudziesięciu stronach otrzeć spocone czoło i mętnym wzrokiem rozejrzeć się dookoła, wracając do rzeczywistości. Ja wybrałam drugą metodę, by móc co jakiś czas odetchnąć i nabrać sił przed kolejnym spotkaniem z toczoną tyle
wzniosłymi, co mętnymi ideami, hazardem i syfilisem paryską emigracją polistopadową, z carskimi szpiclami i francuskimi stróżami porządku. Jednak na pewno znajdzie się wielu, którzy porzucą codzienne obowiązki i nie oderwą się od mrocznego Jula dotąd, dopóki nie dowiedzą się: kto zabił?
A nie chodzi tu o zwykłe przestępstwa, jakich pełno w brudnym, smrodliwym Paryżu dziewiętnastego wieku, w Paryżu pełnym drobnych szulerów i dziwek. Kolejne postacie odchodzą z tego niewesołego świata w sposób straszliwy i nieludzki, jakby wymyślił to jakiś szalony poeta. No właśnie – czy płonące widmo z obciętymi rękami to nie przypadkiem jakaś znajoma wizja? Albo kochankowie spadający w przepaść w katedrze Notre Dame? Kiedy wydaje się już, że skala okropieństw osiągnęła maksimum, albo że morderca właśnie wpadł w ręce ścigających, wydarza się coś, co swym okrucieństwem niweluje wszystkie poprzednie zbrodnie.
Ale nie tylko pasjonującym kryminałem jest ów Jul. To książka, której czytanie - szczególnie teraz - boli i otrzeźwia. Mamy tu bowiem w pigułce polskość, a często polaczkowatość w postaci zapału do różnych dumnych i napuszonych idei; idei, które rozpływają się w kłótliwości i pijaństwie. Tak bardzo polskie jest to porywanie się z motyką na słońce, wieszczenie, ważniactwo, wielkie słowa, a przy tym – małość dzieląca niewielką przecież grupkę Polaków na frakcje nienawidzące się na śmierć i życie. Cały ten „romantyzm” w powieści Goźlińskiego wydaje się żałosny, ale jednocześnie tak bliski i jakby nieodzowny dla naszego narodu. W tej grupce udręczonych i opętanych paryskich nieszczęśników, którzy żywią się poezją, a ciągle lądują mordą w paryskim błocie, można zobaczyć dzisiejszych Polaków, jednego dnia padających sobie ramiona, połączonych narodową żałobą, a już następnego – odskakujących od siebie niczym oparzeni, skłóconych sprawą prezydenckiego pochówku na Wawelu, wyśmiewanych przez cały
świat, który jeszcze wczoraj tak bardzo nam współczuł. W marnowaniu światowej sympatii nie mamy chyba sobie równych. Od dwustu lat nic się nie zmieniło, nadal porywamy się – jedynie w słowach - na szczyty, zalewamy łzami, wznosimy oczy do Boga, by za chwilę sami sobą uderzyć o bruk. Jednak Jul nie ma nic wspólnego z chwilową publicystyką. To przede wszystkim wciągająca, niesłychanie intensywna powieść, która przerazi i zatrzęsie polską duszą.