Huragan Katrina był dokładnie taki, jaki mogliby wymyślić autorzy scenariuszy filmów katastroficznych. Pojawił się nad oceanem i, wciąż ogromniejąc, przez dwie doby zmierzał w kierunku półmilionowego miasta. Przez dwie doby gorące linie rozgrzewały się do czerwoności, a lokalne i federalne władze, w przewidywaniu, że położony poniżej poziomu morza i zabezpieczany przez archaiczne wały przeciwpowodziowe Nowy Orlean może zostać nie tylko zrujnowany przez huragan, ale też zatopiony, prowadziły dość chaotyczną i nie doprowadzoną do końca ewakuację ludności, przywilejem pierwszeństwa dla białych i bogatych przypominającą ewakuację "Titanica".
W Huraganie fale, rzeki i strumyczki ludzi płyną ku zbawczym autokarom albo miejscom prowizorycznego schronienia, na miejski stadion. Pojedynczy ludzie nie podążają za tłumem. Blisko stuletnia, samotna Murzynka. Matka z kilkuletnim synkiem. Wypalony wewnętrznie więzienny kapelan. Błądzący po zatopionym mieście uciekinierzy z więzienia. I ktoś, kto podąża pod prąd ludzkiej fali, ktoś, kto właśnie wracał do miasta, by poskładać życie na nowo. Słyszymy ich głosy, widzimy Nowy Orlean ich oczami – i zdumiewająco mało z tego wynika. Właściwie – zawstydzająco mało. Narracja prowadzona w formie strumieni świadomości winduje Huragan na półkę z literaturą wysoką, po kartkach błąkają się od czasu do czasu symbole, znaki i tłuste aligatory Apokalipsy, ale jest to powieść utraconych szans. Wiem, niezbyt fair będzie wyliczać to, czego w Huraganie nie ma, ale skoro niewiele w nim jest… Jest doskonały punkt wyjścia. I miasto, które znamy jako pełne mrocznej magii. Wybór postaci dość hollywoodzko-scenariuszowy,
ale otwierający możliwości ciekawych rozwiązań. Wystarczyłoby na dobrą powieść popularną, gdzieś między Mostem San Luis Rey a * Pod kopułą. Albo na opowieść lepiej wpisaną w kontekst miejsca, mitycznego Nowego Orleanu gdzie każda potrawa ma ostrzejszy smak a po ulicach tętniących gorącymi rytmami włóczy się duch wampira Lestata i czyhają mroczne moce z najczarniejszych głębin Afryki. *Albo rzeczywisty Nowy Orlean w godzinie ostatecznej próby. A dostajemy miasto bez indywidualności i wyrazu, bohaterów wybranych z talii zgranych kart, którym nie udaje się niczym zaskoczyć ani nas, czytelników, ani nawet samych siebie. Żywioł wichru grzęźnie pośród pękniętych szyb, a żywioł wody zmaga się z zawartością szafek w spiżarni. A potem krokodyle z głębin wyobraźni wychodzą na żer….Szkoda, naprawdę szkoda. Nowy Orlean po tragedii wciąż czeka na swoją opowieść.