Malinche tkwi jak cierń w micie założycielskim Meksyku. Przez stulecia opinia o niej była jednoznaczna – zdrajczyni. Młoda Indianka u boku Hernana Cortesa maszerującego na Tenochtitlan, tłumaczka, kochanka, niebawem – matka jego syna. Cortés, skądinąd elokwentny prawnik, wygłaszał do indiańskich plemion mowy o Bogu i królu. Czy to słowa Malinche w języku maja i nahuatl sprawiły, że dla słuchaczy to on był bogiem i królem, powracającym na ziemię Pierzastym Wężem, Quetzalcoatlem? Czy to dzięki niej potrafił tak doskonale rozgrywać wrogość innych plemion do Azteków i ich krwawej wiary?
Cóż za wspaniały temat dla powieści, szczególnie, jeśli autorką jest Laura Esquivel, która w wielkim stylu podbiła niegdyś serca czytelników * Przepiórkami w płatkach róży*. Co prawda sukcesu tego nigdy więcej nie powtórzyła, ale do lektury przystąpiłam z wielkimi nadziejami. Niestety… Powieść o mistrzyni słowa kipi słowami w sposób, który najuprzejmiej nazwać można egzaltacją, a tajemnica Malintzin – Malinalli – Malinche - Mariny pozostaje nadal nieodkryta. Poznajemy jej wczesne dzieciństwo w domu babki, indiańskiej mistyczki wprowadzającej małą w tajemnice życia i mocy żywiołów, a w kolejnych odsłonach Malinalli pojawia się już, jako niewolnica, w obozowisku najeźdźców. Nie dowiemy się, co (oprócz przeszywających spojrzeń i fascynacji owłosionym torsem) związało ją z Cortesem w ten szczególny sposób, że stali się jednym imieniem, jednym głosem, jedną myślą i niewiarygodnie skutecznym dowódcą podboju imperium. I dlaczego
pewnego dnia została oddana jednemu z żołnierzy i od tego dnia była pokorną, indiańską żoną. Kronikarze do Doñy Mariny odnoszą się z szacunkiem równym poszanowaniu dla komendanta, używając tytulatury zastrzeżonej dla arystokracji. A więc, czy rzeczywiście niewolnica, uprawiająca w pokorze poletko kukurydzy, czy może znakomicie wykształcona zakładniczka? Z powieści się tego nie dowiemy, choć trudno uwierzyć, że tak wielką wiedzę religijną (bardzo kobiecą, pełną wilgoci i księżyca, ale też czerpiącą hojnie z mitologii i kosmogonii Azteków) wchłonęła Mallinali w pierwszych pięciu latach życia.
Pewnie ciekawsze byłoby wniknięcie do umysłu Malinche, niż do jej serca i kobiecego wnętrza, ale poza tym… Gdybyż jeszcze przyjemnie się to czytało… Miałam poczucie, że grzęznę i tonę w tym potoku afektowanej prozy. Współczułam tłumaczce, bo w polszczyźnie granica śmieszności jest znacznie bliżej, „dreszcze w środku źrenicy” i „oczy pełne czułości, całujące oblicze utraconego brata” leżą już za kordonem. Jednak heroiczna praca mająca sprawić, by to, co po hiszpańsku jeszcze jest egzaltacją, po polsku nie okazało się kiczem, nie usprawiedliwia wpadania w pułapki „fałszywych przyjaciół”, w wyniku czego Cortés walczy z „aborygenami” (aborigenes = tubylcy, krajowcy) i zzuwa buty „odpędziwszy obawy przed utratą aparycji”. Może też przydałoby się kilka przypisów? Albo przynajmniej informacja, które z pozycji bibliograficznych są dostępne po polsku?
Powieść pięknie zilustrował Jordi Castells, stylizując ilustracje na karty przedkolumbijskiego kodeksu. Słowa malowane. Najlepsza część książki.