Wysyp książek o Francji, pisanych przez osiadłych tam Anglików, sprawia wrażenie, że po przekroczeniu Kanału ekspatom wzrasta poziom zadowolenia z życia, a miłymi wrażeniami chcieliby się podzielić z innymi (i przy okazji zgarnąć honorarium, które fajnie wydać na wino, pasztet i bagietki). Mnie osobiście, jako miłośniczce Francji, książki te powinny sprawiać przyjemność, ale, rzecz dziwna, w miarę pojawiania się na rynku wciąż nowych wariacji na ten sam temat, zaostrza mi się apetyt na, na przykład, książkę o przygodach Francuza na Wyspach Brytyjskich. O niczym takim ostatnio nie słyszałam, choć chyba jacyś Francuzi do Anglii docierają, ale co dalej? Strach pomyśleć, umierają może z głodu? Gubią klawiatury we mgle?
Sympatyczna, choć mało odkrywcza książka Michaela Sadlera ma adekwatny do treści tytuł Anglik na wsi. To, że wieś leży we Francji jest tu sprawą jeśli nie drugorzędną, to zapewne… nie pierwszorzędną. Narrator, alter ego romanisty Sadlera, nie cierpi z powodu bariery językowej, kolekcjonuje raczej smaczki i subtelności francuszczyzny, a najchętniej spróbowałby swoich sił w praktykowaniu miejscowego dialektu, cóż, kiedy sąsiedzi nie są zbyt rozmowni (za daleko na północ, panie kolego). Dlatego też towarzystwem mieszczucha i niedzielnego ogrodnika stają się inne mieszczuchy i niedzielni ogrodnicy, grillujący lokalny establishment, w swoich wakacyjnych domach dokładnie tak samo wyobcowany z lokalnej społeczności, jak rosbif zza Kanału.
A tak naprawdę, pozycja stojącego troszkę z boku sceny narratora, chwilowego gościa, który zaledwie doczeka dojrzałości pierwszych porów i sałaty, zdaje się opowiadającemu najzupełniej odpowiadać. Miło, nie za blisko. Par distance.
Na okładce książki znaleźć można sporo ochów i achów autorstwa polskich celebrities. Może już pora przestać się wyręczać Anglikami i pokazać nasz orli pazur w „Polaku nad Sekwaną”?