Matthew Prior za chwilę będzie już byłym dziennikarzem finansowym. Byłym, ponieważ w 2008 roku postanowił nie tylko zainwestować własne pieniądze w kilka spółek mediowych (w końcu pisał o giełdzie, więc się na niej znał, prawda?), ale jednocześnie postanawia zrealizować marzenie życia – chce stworzyć własny portal internetowy (chwała za własną inicjatywę i pomysł na biznes)
. Trochę gorzej mu wychodzi z realizacją, ponieważ portal istnieje dopóki są dotacje, zresztą sam pomysł również jest może ciekawy, ale biznesowo ryzykowny – Prior tworzy materiały o biznesie… wierszem. Śmiesznie? A może wcale nie?
Potem przychodzi wielki kryzys, za tydzień będzie trzeba się wynieść z domu, którego hipoteka mocno obciąża finanse rodziny. Na razie wie o tym tylko Matthew, dlatego podejmuje dosyć ryzykowne decyzje: zamyka fundusz emerytalny, podejmuje się pracy u znajomego w nowym serwisie internetowym za ułamek kwoty, która pozwoliłaby mu i jego rodzinie przetrwać. Ale przede wszystkim – zupełnie przez przypadek – zostaje dilerem narkotykowym, gdy pewnego wieczoru zabraknie mleka, a on pojedzie do nocnego sklepu. I może to właśnie ma być interes jego życia.
No dobrze, ale cała historia, mimo że zapowiadana jako ciepła i zabawna, jest tak naprawdę przerażająca.Pokazuje bowiem kryzys, który nazywa się bardziej przyjaźnie „spowolnieniem gospodarczym”, z zupełnie innej strony – z perspektywy żywego człowieka, który nagle traci pracę, powoli spienięża to, co może, ale nadal pozostaje niewolnikiem banków. Cokolwiek by się stało, musi spłacać regularnie kredyt hipoteczny na wielki dom w dobrej dzielnicy, musi spłacać samochód, na który go nie stać oraz musi znaleźć pieniądze na prywatną szkołę katolicką, bo przecież szkoła publiczna nie jest dobrym wyborem dla ukochanych synów, którym w państwowej szkole na pewno coś by się stało.
Nagle się okazuje, że takich ludzi jest więcej, że kryzys dosięga także kierownika, który Priora zwalnia, że jego koledzy także nie potrafią się odnaleźć w tych realiach, o których do niedawna media mówiły, a mówiły przecież ich głosem – głosem dziennikarzy biznesowych. Rozsypuje się model amerykańskiego sukcesu, coraz większe domy nie są wcale niezbędne do życia, aby przeżyć trzeba spieniężać wszystko, ci się da, a na końcu pozostaje miłość. Przecież miłość zawsze zwycięża, nawet w dobie kryzysu, gdy liże się jednego loda w kinie. To takie banalne, takie hollywoodzkie? No, tak, ale książka też jest o amerykańskich realiach i traktuje oznaczanie 7/11 jako oznaczenie sieci handlowej, ale także jako oznaczenie daty jednego z przełomowych wydarzeń w historii współczesnej.
A może by tak Amerykanów nauczyć polskiego sposobu na kryzys? Ale u nas nikt by się nie zgodził finansować informacji z giełdy w postaci literackiej.