Czarny dom Petera Maya to podobno „angielski kryminał skandynawski”. Ale w porównaniu ze szkocką wyspą Lewis w archipelagu Hebrydów Zewnętrznych nawet zapadła szwedzka prowincja to metropolia. Na wyspie mieszka kilkanaście tysięcy osób, ale większość z nich żyje w osadach złożonych z kilku domów albo na samotnych farmach. Ludzi więcej dzieli, niż łączy. Rodzina to rodzice i jedno, dwoje dzieci. Te dzieci ledwie znają wujków, kuzynów, czasem nawet – własnych dziadków. To społeczność ludzi manifestacyjnie pobożnych, jeszcze niedawno w niedzielę zamykano nie tylko sklepy, ale i kawiarnie, łańcuchem spinano dziecięce huśtawki. Ale niemal każda wieś to odrębny kościół, odrębny odłam protestantyzmu. A pomimo to od setek lat każdego roku dwunastu mężczyzn wyrusza na odległą o osiemdziesiąt kilometrów skałę wznoszącą się urwistym klifem ponad oceanem. Spędzają tam dwa tygodnie, zabijają dwa tysiące młodych głuptaków. To lokalny przysmak, a przy tym ściśle limitowany rarytas. Wyprawa na An Sgeir to więcej, niż
męska przygoda. To pradawny rytuał przejścia, który łączy na zawsze dwunastu wybranych z wyspy, gdzie ludzi zwykle bardzo wiele dzieli. Z wyspy, z której osiemnastoletni Fin Macleod postanowił kiedyś uciec skutecznie i na zawsze.
Teraz Fin Macleod jest policjantem w Edynburgu. Od miesiąca tkwi w domu, w depresji po śmierci ośmioletniego syna. Jego powrót do pracy oznacza powrót na rodzinną wyspę, gdzie ktoś właśnie bestialsko zabił człowieka, a modus operandi bardzo przypomina niedawne morderstwo z Edynburga, nad którym Fin pracował przed wypadkiem.
W retrospekcjach zobaczymy minione trzydzieści lat. Być może rozwiązanie zagadki kryminalnej kryje się gdzieś w przeszłości. A może to rozwiązanie wcale nie jest najważniejsze? Czarny dom zdradza tajemnicze pokrewieństwo z * Gorączką w Hawanie* Leonarda Padury , choć akcja tamtej książki rozgrywa się pod tropikalnym słońcem. W jednej i w drugiej okazuje się, że życie to wąski i ciasny, klaustrofobiczny lejek, przez który przeciskają się z mozołem ci, którzy kiedyś mieli osiemnaście lat, radość życia, plany i nadzieje, a teraz, z biegiem kolejnych lat, wyzbywają się marzeń, miłości, radości, zdrowia i ostatnich złudzeń. Czy przynajmniej dla niektórych z nich jest jeszcze nadzieja? To pytanie równie ważne, jak to, kto zabił Angela Macrichtie.