Są książki wielkie – olśniewające kunsztem językowym, prawdą psychologiczną, nowatorskim spojrzeniem, rozmachem, erudycją. Są książki wręcz niezbędne – przedstawiające konkretną, mniej lub bardziej zgrabnie opakowaną wiedzę na jeden czy więcej określonych tematów. I są książki ważne, które mogą, ale wcale nie muszą należeć do jednej z powyższych kategorii. Bo książka ważna to taka, która, choćby dla całej reszty ludzkości nic nie znaczyła, daje coś nam osobiście. Taką ważną książką jest dla mnie (i myślę, że w tym wypadku jednak nie tylko dla mnie) „Radiota, czyli skąd się biorą Niedźwiedzie”.
Gdy się śledzi obecność swojego ulubionego prezentera na łamach prasy, zagląda na jego blog, słucha tego, co mówi między zapowiedziami poszczególnych piosenek, nie dość tego, poprzednią jego książkę, poświęconą plus minus tej samej tematyce co aktualna, przeczytało się dwa razy od deski do deski – wiadomo, wie się o nim sporo. Ale czy nie jest tak, że jeśli się kogoś lubi i – nawet całkiem dobrze – zna, i tak się chętnie wysłucha wszystkiego, co chce o sobie, o swojej pasji, o swoich przeżyciach opowiedzieć? No właśnie…
A popularny Trójkowy „Niedźwiedź” pisze tak, jak mówi: prosto, bezpretensjonalnie, dość powściągliwie (jakiż to kontrast z wynurzeniami wielu innych znanych ludzi, którzy bez wahania dzielą się wszystkim, co tylko im do głowy przyjdzie, nawet gdyby te myśli miały okazać się dla kogoś krzywdzące czy nieprzyjemne!), z przebłyskującą gdzieś spod podszewki słów delikatną nostalgią. Nie ma tu sensacji z życia medialnego świata – takie rzeczy to nie jego specjalność. Najpikantniejsze „momenty” w jego opowieściach to – wspominane zresztą wcześniej i w wywiadach w prasie, i w Nie wierzę w życie pozaradiowe – historie szalonych wielbicielek, prześladujących autora dowodami swojego afektu; ale nawet i w nich nie ma bezwarunkowej dezaprobaty, nie ma chęci wyszydzenia tych (anonimowych przecież!) postaci, raczej mieszanina zdziwienia, rozbawienia i zażenowania – że w ogóle coś takiego jest możliwe, że to właśnie jemu się przytrafiło.
Nie ma tu także ustawiania wydarzeń z życia autora w opozycji sukces – porażka; oczywiście, łatwo wyczuć, które momenty zalicza on do pierwszej, a które do drugiej z tych kategorii, ale próżno tu szukać takiego specyficznego gwiazdorskiego nastawienia, przypisującego zwycięstwa wyłącznie sobie samemu, a klęski wyłącznie albo prawie wyłącznie komuś innemu. Wyszło, jak wyszło. Jest, jak jest. Nie bądźmy baletnicą, której zawadza rąbek u spódnicy, ale też nie chwalmy dnia przed zachodemzachodem słońca. Mówmy, ale nie za wiele, bo mowa jest srebrem, a milczenie złotem. Żyjmy, róbmy to, na czym się znamy, i pozwólmy żyć innym.
Czy taka stoicka filozofia ma rację bytu w naszych pośpiesznych czasach? A właściwie dlaczego nie? Może to właśnie sposób, żeby te czasy przetrwać, nie dorabiając się nerwic i chorób układu krążenia, a przy tym zapisać się wdzięcznie w sercach ludzi, którzy z pewnością dłużej będą pamiętać kogoś, kto całe swoje życie poświęcił jednej – nawet tak błahej, jak muzyka rozrywkowa – sprawie i umiał o niej mówić ze znawstwem i z miłością, niż takiego, kto doceniony w swej dziedzinie, od razu staje się ekspertem od wszystkiego, wszędzie jest obecny, na każdy temat ma coś do powiedzenia, i to tonem nie znoszącym sprzeciwu? Niech inni artyści piszą zaangażowane felietony o katastrofie smoleńskiej, książki kucharskie albo poradniki psychologiczne, niech kandydują na europosłów i zasiadają w jury różnych „Tańców z gwiazdami” – a jeden z nielicznych wielkich artystów mikrofonu niech jak najdłużej cieszy słuchaczy swoim magicznym głosem i muzyką, której słuchamy nawet wtedy, gdy akurat mielibyśmy ochotę raczej na jakieś
ostre riffy i mocną perkusję – słuchamy, bo on mówi, że mu się podoba…
I niech mówi nie tylko o muzyce, ale i o tym, co lubi, o tym, co widział ciekawego w swoich egzotycznych podróżach, tak, jakby opowiadał bliskim znajomym. Może być na papierze, tak jak teraz. Bo i tak zawsze niejeden słuchacz-czytelnik poczuje, że oto zwraca się doń pokrewna dusza, która dzieli z nim zachwyt poezją Poświatowskiej, brak zapału do prowadzenia samochodu (a zwłaszcza skręcania w lewo) i wypełniania urzędowych papierów, przekonanie, że „zapach łąki, siana, kwiatów polnych, zapach gorącego lata – to najpiękniejszy zapach” i że „kino to oczywiście ‘Kabaret’ w reżyserii Boba Fosse’a”… Bo co z tego, że to ani wielkie, ani niezbędne – skoro ważne?!