Trwa ładowanie...
recenzja
26 kwietnia 2010, 16:01

Siedmiu wspaniałych szaleńców

Siedmiu wspaniałych szaleńcówŹródło: Inne
d17vr1n
d17vr1n

Ciekawe, ile osób będzie zaskoczonych wiadomością, że na półkuli zachodniej, oprócz Stanów Zjednoczonych Ameryki, jest jeszcze całkiem sporo innych państw, w których nie używa się na co dzień języka angielskiego, lecz hiszpańskiego lub portugalskiego. Kilka z nich może iść w konkury z potężnym sąsiadem, takie miasta jak Meksyk, Rio de Janeiro czy Buenos Aires zamieszkuje więcej osób niż Nowy Jork czy Los Angeles. Choć wszystkie państwa – od skutych lodem kanadyjskich wybrzeży Oceanu Arktycznego po wietrzne zimno Ziemi Ognistej - łączy kolonialna przeszłość, to na przełomie XVIII i XIX wieku losy mówiącej po angielsku północy i latynoskiego południa rozeszły dość wyraźnie. Trzynaście kolonii rzuciło wyzwanie największej potędze morskiej świata, i dzięki pomocy Francji udało im się oddzielić od metropolii. Fakt ten zainspirował pewnego wenezuelskiego bufona, kobieciarza i lwa salonowego Francisco de Mirandę do głoszenia nieco bluźnierczej wówczas tezy, że jeśli ktoś urodził po zachodniej stronie Atlantyku,
to wcale nie jest Hiszpanem, Anglikiem czy Francuzem, lecz Amerykaninem.

Każda rewolucja bowiem zaczyna się najpierw w świadomości i wyobraźni. Bogaci Kreole z Caracas, Limy czy Buenos Aires z wyższością patrzyli na przysyłanych im z Madrytu chciwych biedaków, którzy wskutek dworskich koneksji mieli nadzieję na wzbogacenie się kosztem pogardzanych miejscowych. Jakimż szokiem dla mieszkańców brazylijskiego portu Bahia było pojawienie się 1808 roku portugalskiej rodziny królewskiej w pełnym składzie, która uciekała przed wojskami napoleońskimi. Okazało się wówczas, że owi niedostępni i zamorscy władcy są bardzo do swych poddanych podobni – król Jan to grubasek i safanduła, królowa Carlota to dewotka i nimfomanka, zaś dwaj królewscy synowie to psotnicy, którzy bawili się z dziećmi stajennych. Egalitaryzm przecierał szlak do południowoamerykańskich umysłów.

Książka Libertadores – bohaterowie Ameryki Łacińskiej brytyjskiego historyka, dziennikarza i polityka Roberta Harveya jest wspaniałą wyprawą w czasie i przestrzeni. Pewną cechą, czasem skazą, brytyjskiej historiografii, jest widzenie biegu dziejów przez pryzmat życiorysów. Nie inaczej jest w tej książce – wielka rewolucja polityczna, ale również po trosze społeczna, która dokonała się na początku XIX wieku w Ameryce Łacińskiej dla Harveya jest przede wszystkim spersonalizowanym dramatem, w którym główne role poszczególni przywódcy: liberał Francisco de Miranda, największy bohater, któremu poświęcono – nie bez słuszności – połowę objętości tomu Simon Bolivar, wyzwoliciel Argentyny i Chile Juan de San Martin, półirlandzki bękart Bernardo O’Higgins, bohater walk na zachodnim wybrzeżu, cesarz Brazylii Piotr I, który rzucił wyzwanie Portugalii i własnej rodzinie królewskiej, niesławnej pamięci twórca Meksyku Agustin de Iturbide (czyli cesarz Augustyn I), a także – w końcu to książka Brytyjczyka – Thomas
Cochrane, niezwykle barwna postać, który pomógł rewolucji na morzu, odcinając możliwość morskiego wsparcia wojsk rojalistycznych.

Takie przedstawianie historii ma jednak pewną wadę, trudno bowiem śledzić wydarzenia czy procesy systemowo. Skupienie się na osobach dramatu, wielkiej i krwawej wojny faktycznie domowej przecież, łamie chronologię i nie pozwala się zastanowić, dlaczego Wenezuelczycy i Kolumbijczycy ciągle wspierali Bolivara w jego, wydawałoby się, beznadziejnych i kabaretowych próbach wyzwolicielskich, czemu Peruwiańczycy woleli być wyzwoleni przez Bolivara właśnie, a nie przez znacznie dla nich politycznie korzystniejszego San Martina, jak to się stało, że Meksykanie stawiają pomniki dwóm krwawym rewolucjonistom Hidalgowi i Morelosowi, a plują na Iturbidego, który faktycznie ugruntował państwowość byłej kolonii.

d17vr1n

Czyta się to jednak znakomicie, i o to chyba autorowi chodziło. Bohaterowie walk o niepodległość to galeria typów niemal już gotowych do umieszczenia w wielkiej, epickiej powieści. Szalony, nieustraszony i bezbrzeżnie pyszałkowaty Bolivar, ascetyczny i perfekcyjny San Martin, zakompleksiony i odważny O’Higgins – czy postaci drugiego planu, jak wiecznie knujący spiski Santander czy analfabeta i przywódca półdzikich llaneros Paez, który zostaje później prezydentem Wenezueli. I Cochrane, postać stosunkowo najmniej znana nawet wśród Latynosów, którego fortele podczas morskich pojedynków godne były samego Zagłoby. Libertadores to znakomita lektura dla wszystkich, których interesuje odległy kontynent, a mają zbyt małą wiedzę historyczną, pozycji bowiem o historii tamtego regionu w języku polskim jest szalenie mało.

d17vr1n
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d17vr1n

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje siętutaj