Nowy komiks wydawnictwa Egmont otwiera serię wydawniczą „Zebra”, w której ukazywać się będą komiksy czarno-białe. I trzeba przyznać, że z trzech proponowanych przez Egmont serii (pozostałe dwa to „XX wiek, wiek XXI” i „Science Fiction” otwarte przez Niebo nad Brukselą i Aldebaran) „Zebra” zaliczyła najbardziej udane otwarcie. Chociaż Wyspa Burbonów to opowieść o piratach, to dosyć mocno ucieka od schematów do jakich przyzwyczaiły nas takie historie - brak w niej wielkich morskich bitew, poszukiwania skarbu, tajemniczych map z wielkimi iksami i efektownych pojedynków na szpady. Zamiast tego Appollo zaproponował stonowaną, nieco melancholijną historię, której bohaterem uczynił młodego ornitologa, pomagającego w poszukiwaniu nowych gatunków ptactwa. Rafael jest marzycielem, ale największym jego pragnieniem jest zostać piratem. Kiedy jednak ląduje na legendarnej wyspie w sporej mierze zamieszkanej przez byłych piratów okazuje się, że jego wyobrażenia na temat awanturniczego życia nieco odbiegają od
rzeczywistości.
Łatwo dostrzec, że piraci z Wyspy Burbonów różnią się od pełnych życia pieniaczy, o których Rafael czytał i słyszał (a jego wyobrażenie bardzo bliskie jest wyobrażeniu, które ma przeciętny czytelnik). Mieszkańcy wyspy to zazwyczaj zapijaczeni, rozgoryczeni ludzie, w kółko żyjący wspomnieniem przeszłości. O ich przygodach czytelnik dowiaduje się tylko z opowieści (bardzo przewrotnie nie ilustrowanych), bowiem świat jaki znali już dawno przeminął. W nowym, osiemnastym wieku najważniejsze są pieniądze, a te zdobywają tylko ci, którzy przystosowali się do nowej rzeczywistości, posiadają plantacje i wystarczająco wielu niewolników, by je uprawiać. Dlatego większość byłych władców mórz osiadła na lądzie i z równą bezwzględnością, z którą kiedyś rabowali i mordowali, dziś chłostają niewolników i targują się o każdego centa proponowanego za ich towar. Dzięki takiej perspektywie historia, która wydawałoby się, skazana jest na sztampę i powielanie schematów, staje się świeża. Sen o wolności i przygodzie okazuje się
bujdą, wymysłem przepełnionych sentymentem pijaków, którzy kiedyś dotknęli wielkiego świata, a teraz brak im odwagi by do niego powrócić. Appollo doskonale radzi sobie z ośmieszaniem pirackich legend (pięknie pokazuje upokarzającą prawdę kryjącą się za „spiskowymi spotkaniami” czy nieudaną próbę porwania Rafaela), ale jednocześnie oddaje im swego rodzaju hołd. Po prostu piraci z Wyspy Burbonów są już za starzy i zbyt zmęczeni, by raz jeszcze porwać się na cokolwiek wielkiego, pozostaje im więc tylko picie i smutne wspominanie dawnych czasów. I nie zmieni tego nawet schwytanie Myszołowa - ostatniego wielkiego pirata, o którego skarbie, ukrytym gdzieś na Wyspie krążą legendy. Co ciekawe, pomimo, że Myszołów jest postacią kluczową dla fabuły, na ponad dwustu stronach komiksu nie widzimy go ani razu - czytamy jedynie opowieści o czynach jakich dokonywał w przeszłości.
Drugim, nieco zaskakującym tematem tego komiksu, być może nawet ważniejszym niż przemijająca legenda piractwa, jest problem niewolnictwa. Pomimo bardzo umownej konwencji graficznej wykorzystującej animizację bohaterów, dramat niewolników jest autentyczny, a niektóre sceny potrafią złapać czytelnika za serce (jak opowieść bezimiennego Joruba). Twórcy Wyspy Burbonów umiejętnie ominęli mielizny czyhające na każdego poruszającego ten problem. Nie ma tu prostych rozwiązań, wielkich, pełnych wielkich słów przemówień, zrywów ku wolności, ani klasycznych, stereotypowych postaci, które wszyscy znają z takich dzieł kina amerykańskiego jak na przykład Narodziny narodu. Zamiast tego jest brud, tchórzostwo, nędza i niezwykła pogarda jaką większość białych odczuwało do czarnych.
Trondheim nieźle poradził sobie z narysowaniem tej historii. Fakt, jego kreska jest nieco zbyt chaotyczna, bohaterów czasami ciężko od siebie odróżnić, a wiele kadrów cierpi na nadmiar szczegółów, ale całość sprawia pozytywne wrażenie. Cieszy zwłaszcza to, że pomimo nieco bajkowej konwencji opowieść nie traci swojej ciężkości.