Przeczytałam „Miłość na Bali” i już wiem, o czym marzą polskie kobiety. Być jak Scarlett O’Hara? E tam, sukienka z zasłony i plantacja do ogarnięcia. Małgosia z Rozlewiska? Babiniec i nuda. Bohaterka „50 twarzy Greya”? Co za dużo, to niezdrowo, do tego trzeba podpisać jakąś umowę, a to się zawsze źle kończy. Polskie kobiety chcą być markizą Angeliką i Tanya Valko im to daje.
Markiza Angelika, jak pamiętamy, olśniewająca blond piękność, przemierza świat (ze szczególnym uwzględnieniem Bliskiego Wschodu)
w pogoni za Największą Miłością Życia. Po drodze co raz to ktoś ją porywa, więzi, chce gwałcić, indywidualnie albo i zbiorowo, sprzedaje obleśnym starcom na targach niewolników albo zamierza rzucić tygrysowi na pożarcie, ale… zawsze znajdzie się inny ktoś, kto ocali, wyzwoli, zabierze do rajskich ogrodów, odzieje w jedwabie, obsypie złotem. I tak, od jednej do drugiej Małej Namiętności, niezłomna Angelika, której w najcięższych opresjach nie drgnie ani jeden loczek i, zapewne, nie łamie się ani jeden wypielęgnowany paznokieć, pogubiwszy po drodze dzieci i zgruchotane męskie serca, zdąża do Wielkiej Miłości i do happy endu.
Opowiedziawszy dzieje Angeliki, „Miłości na Bali” właściwie nie muszę już streszczać. Kto chce, może sobie zamienić tygrysa na terrorystę a targ niewolników na targ narkotyków. Dorota ma czterdzieści lat, i to chyba już od dłuższego czasu, bo jest babcią kilkuletnich wnucząt. Burzliwe losy zagnały ją aż na Bali, gdzie po raz kolejny jest wolna i otwarta na to, co przyniesie życie. Takimi drobiazgami, jak koszty utrzymania, nie przejmuje się zupełnie –najpierw jest nominalnie menedżerką w „resorcie” (nie jest to resort zatrudniający panów „w służbach”, też w książce występujących, a coś zupełnie innego. Bywalczynie wiedzą). Praca Doroty polega na wylegiwaniu się nad basenem, korzystaniu ze spa i robieniu bałaganu w oddanej do jej dyspozycji kolonialnej willi z ogrodem. Kolejny pomysł to własna restauracja, bohaterka spędza więc całe dnie na przesiadywaniu w różnych lokalach w poszukiwaniu inspiracji. A kiedy wpakuje się w jakąś kabałę, zawsze znajdzie się ktoś, kto wyda setki rupii… miliony rupii… tysiące
dolarów… czy to w końcu takie ważne, ile… by piękną i niezniszczalną Dorotę z tej kabały wyciągnąć. Innym bohaterkom też w samą porę zdarzają się wszechmocni przyjaciele, wille do dyspozycji i demoniczni Arabowie do łóżka. Tak w ogóle to cały ten Wschód jest pełen brudnych, tępych, przekupnych i leniwych analfabetów, różnych ciapatych. Od pogardy białych ladies uchronić może seksowność, gruby portfel albo bycie Saudyjczykiem, czyli dwa w jednym.
Dżakarta to podobno duże miasto, ale, wzorem „Mody na sukces”, wymiana partnerów i partnerek odbywa się w kręgu kilkunastu osób. Pewna pani jest właśnie z ojczymem żony swojego brata, druga pani wpada przypadkiem z przyjaciółką do restauracji, w której siedzą dwaj jej mężowie i jeden mąż przyjaciółki (były), jedna nowa żona i jedno byłe dziecko, po czym protagoniści zaczynają się wyzywać od (niewykropkowanych) k…w i drani, a ja jestem pełna podziwu wobec szczerej naturalności rozwiązań fabularnych.
Jak widać (i słychać), interesującym aspektem książki są dialogi – mieszanka wulgarności i pretensjonalności, doskonale znana każdemu, kto kiedykolwiek słyszał panią w legginsach w panterkę, rozmawiającą przez komórkę w miejscu publicznym. Tym swojskim językiem porozumiewają się w powieści wszyscy, bez względu na narodowość i pozycję społeczną, także, na przykład, profesor znanego polskiego uniwersytetu w kontakcie z córką. A co on, lepszy jakiś? Taki profesor w domu na pewno się nie wysila i gada jak sąsiad Zenek spod piątego. To świetne naśladowanie „polszczyzny w legginsach w panterkę” byłoby dowodem słuchu absolutnego autorki i niebagatelnego talentu, gdyby nie… narracja odautorska, bazująca na tym samym „panterkowym” rejestrze językowym, z odważną domieszką Rodziewiczówny: „Serce tłucze się w jej młodej piersi, tak, jakby chciało z niej wyskoczyć i uciec, by schować się w jakimś tajemnym miejscu.”, „Czoło miał wysokie, brwi wygięte jak skrzydła kruka, a jego migdałowe oczy spoglądały spod długich,
gęstych rzęs.” i cytowanych całymi stronicami reklamówek hoteli: „(…) jest sztuczna, piaszczysta plaża, a wszystkie akweny połączone są wodospadami. Z basenów można korzystać aż do dwudziestej drugiej i w nocy są pięknie podświetlone. Ręczniki kąpielowe, zawsze ciepłe i pachnące, dla gości hotelowych są darmowe. (…)”. Dla wygody czytelniczek posłowie przepisano całymi akapitami z anglojęzycznej Wikipedii.
Do przeczytania „Miłości na Bali” zachęcam gorąco socjologów i językoznawców. Licznego grona oddanych czytelniczek zachęcać nie muszę, z pewnością czekają już na kolejny tom sagi o dzielnej Dorocie.