Największy problem naszego pokolenia? Lodowce na biegunach. I to, na co wskazują dziejące się w nich zmiany - przekonują glacjolog Jakub Małecki oraz Julita Mańczak, autorzy książki "Początek końca? Rozmowy o lodzie i zmianie klimatu".
Karolina Stankiewicz: Za ile lat Żuławy znajdą się pod wodą?
Jakub Małecki: Jeśli nic nie zrobimy z klimatem, infrastrukturą i zostawimy Żuławy samym sobie, to myślę, że mogłoby się to wydarzyć – bardzo bym chciał, by do tego nie doszło - w ciągu najbliższych, powiedzmy, 75-150 lat.
Tak dokładnie pan wyliczył?
Nie, bo nie zajmuję się procesami brzegowymi. Nie znalazłem też żadnego opracowania czy symulacji poświęconej samym Żuławom, więc wspomniany przedział czasowy to żadna prawdziwa prognoza. To moja spekulacja bazująca na projekcjach wzrostu poziomu morza w przyszłości. Przy ciągle rosnącej emisji CO2 do atmosfery do roku 2100 poziom Bałtyku może być wyższy o kilkadziesiąt centymetrów od obecnego, ale wpływ na tempo ewentualnego podtapiania Żuław miałyby przebieg pogody, sztormów, wytrzymałość wydm przy plażach i wiele innych zmiennych.
Da się temu zapobiec?
Mieszkańcy Żuław powinni naciskać na swoje samorządy, żeby już teraz o tym myśleć i działać adaptacyjnie.
Wytłumaczmy zatem, dlaczego, choć w Polsce nie ma lodowców, to między innymi od nich zależy, czy za 150 lat praprawnuczęta dzisiejszych żuławian będą mogły uprawiać żyzną ziemię, czy raczej pływać łódką po pokrywającym ją morzu.
Jakub: Po pierwsze: lodowce chłodzą klimat.
W jaki sposób?
Podobnie jak kra zalegająca na polarnych oceanach - ich biała powierzchnia odbija ogromną ilość promieniowania słonecznego i dzięki temu ziemia nie nagrzewa się tak bardzo.
Po drugie – istotne są dlatego, że to one kontrolują poziom morza. Woda roztopowa w końcu trafia przecież do oceanu.
W ubiegłym roku Ministerstwo Edukacji Narodowej opublikowało film o globalnym ociepleniu, z którego wynikało, że topniejące lodowce nie są problemem, wręcz przeciwnie – dzięki temu procesowi odsłaniają się złoża naturalne. Z kolei niektórzy polscy politycy twierdzili, że topniejące lodowce rzekomo nie podnoszą poziomu mórz i oceanów. Skąd ten mit?
Jakub: Mit prawdopodobnie wziął się stąd, że ludzie mylą lodowce z lodem pływającym po powierzchni, np. z krą lub górami lodowymi. Topnienie takiego pływającego lodu rzeczywiście niemal nie podnosi poziomu morza, tak samo jak topnienie kostki lodu w drinku. Lodowce natomiast usadowione są na lądzie, więc kiedy one topnieją, to jest tak, jakbyśmy do tego naszego drinka powoli dolewali coraz więcej treści. W końcu drink wyleje się ze szklanki. I to jest ta subtelna, ale istotna różnica. Wszystko, co lodowce z siebie wyrzucają, trafia do morza i podnosi jego poziom. Obecnie to jakieś 3-4 mm rocznie, a za ponad połowę tego tempa odpowiada woda roztopowa.
Wydaje się, że to mało, ale domyślam się, że w skali globalnej może to doprowadzić do katastrofy.
Jakub: Wyraźmy to w takim razie inaczej. W każdej sekundzie lodowce tracą z grubsza 25 tysięcy ton masy, co rocznie daje kostkę wody o rozmiarach 9 x 9 x 9 km. Ta woda w końcu trafia do oceanów. To jest ogromnie dużo. A niestety topnienie będzie tylko przyspieszać, o ile nic nie zrobimy w kwestii klimatu.
Po trzecie wreszcie - lodowce powinny interesować, ponieważ kontrolują ilość wody w rzekach. A od rzek uzależnione są setki milionów ludzi na całym świecie. Również topnienie lodowców górskich, np. w Himalajach czy w wysokich częściach Andów, przekłada się na to, że lokalne społeczności, często niezbyt zamożne, odcinane są od wody, która jest fundamentem ich życia i podstawą gospodarki rolnej czy hodowli zwierząt. Te społeczności muszą budować czasem sztuczne lodowce, by zapewnić sobie stabilną ilość wody. Na przykład w regionie Ladakh w północnych Indiach niemal cała dostępna w sezonie rolniczym woda generowana jest przez topniejące śniegi i lody.
Jak się buduje sztuczny lodowiec?
"Hodowlę" sztucznych lodowców, tzw. stup lodowych, praktykuje się w Ladakh od niedawna i wciąż na niewielką skalę. To stożkowate lodowe konstrukcje wysokie na kilkanaście metrów, które powstają zimą z tryskającej z rury fontanny. Woda do rury prowadzona jest sprytnie z wykorzystaniem grawitacji, a więc bez udziału maszyn. Gdy przychodzi ciepła i sucha pora roku, a górskie strumienie wysychają, stupy gwarantują rolnikom stabilną dostawę wody.
Wasza książka jest tak skonstruowana, że najtrudniejsza do przełknięcia część jest na końcu. Czy celowo chcieliście zostawić "straszenie" czytelnika na sam koniec?
Julita: Naszym celem w ogóle nie było straszenie. Chcieliśmy zastanowić się, co może się wydarzyć, jeśli nie zrobimy nic w kwestii zmian klimatu. Kuba na bazie istniejących prognoz przygotował scenariusz tego, co może się wydarzyć za dwadzieścia, trzydzieści lat. Trzeba jednak pamiętać, że to forma eksperymentu myślowego, który, jak już wiemy z reakcji wielu czytelników, wybudza wyobraźnię z komfortowego letargu.
Opiszmy ten scenariusz.
Jakub: Tak jak wspomniała Julita, to tak naprawdę eksperyment myślowy, w którym skondensowane zostały wydarzenia hipotetycznie możliwe w przyszłości. Z jednej strony wiążą się one z kontynuacją spalania węgla, a z drugiej pokazują jak katastrofy związane z ociepleniem klimatu mogłyby wpłynąć na dalsze losy świata w perspektywie najbliższych 40 lat. Mówimy tu nie tylko o wzroście poziomu morza niszczącym Wenecję, ale także o wytapianiu zagrożeń (np. wirusów - przyp. red.) z wieloletniej zmarzliny syberyjskiej czy huraganach nad Bałtykiem.
Zdajemy sobie doskonale sprawę z tego, że zmiana klimatu to gigantyczny problem, największy, jaki stoi w tym momencie przed naszym pokoleniem i następnymi. Chcemy jednak przede wszystkim nakierować myślenie czytelników na to, że jest źle, ale wciąż możemy zrobić coś, by nie było gorzej. Nie chodzi nam o to, żeby namawiać do cofania się w rozwoju do epoki kamienia łupanego, nic z tych rzeczy. Ale im szybciej wprowadzimy rozwiązania, które ograniczą emisję dwutlenku węgla, najlepiej w miarę możliwości do zera, tym lepiej. Im szybciej zacznie się to dziać, tym łagodniej przez tę rewolucję przebrniemy, a rewolucja naprawdę wydaje się nieunikniona.
Rozmawiamy o topnieniu lodowców i zalaniu części obszaru Polski. Trudno to sobie wyobrazić, patrząc na susze w ostatnich latach.
Jakub: Dawniej śnieg utrzymywał się do wiosny i regulował całą hydrologię naszej części świata. Jednak w ostatnich latach - nie licząc początku roku 2021, kiedy mieliśmy dość niskie temperatury i stosunkowo dużo śniegu jak na nasz kraj w skali ostatniej dekady - można uznać, że tego śniegu było bardzo mało, w związku z czym wody w rzekach zaczynało brakować nawet na samym początku wiosny. Na to nakładają się jeszcze inne czynniki - na przykład to, że kopalnie odkrywkowe niesamowicie obniżają zwierciadło wód podziemnych. Do tego dochodzą problemy związane z drenowaniem mokradeł - te wszystkie elementy hydrologicznej układanki sprawiają, że wody w Polsce jest coraz mniej, a śnieg jest tylko jedną z przyczyn.
Dlatego musimy na środowisko nieożywione patrzeć całościowo. Nauka przyrody w szkołach powinna być teraz dostosowana do tego, żeby przeciwdziałać negatywnym skutkom zmian klimatu i adaptować się do nich. Zostaje jeszcze sporo do nadrobienia w temacie edukacji.
Głosy naukowców bywają nie dość głośne w debacie publicznej, nie tylko w kwestii zmian klimatu. Czy ciebie, Jakubie, to nie frustruje?
Jakub: Nie wiem, czy frustracja byłaby tutaj najlepszym określeniem, ale na pewno byłaby jednym z pierwszych, które wymieniłbym obok złości i niedowierzania. Jesteśmy cywilizacją fundamentalnie zależną od wiedzy, a tak naprawdę niewielu ludzi rozumie naukę. To prawda, że naukowcy zawsze byli w pewnym sensie hermetyczną grupą. Operują językiem, który nie trafia do większości ludzi. To jest język bardzo sztywny, precyzyjny. I dobrze, ale żeby go rozumieć, trzeba się nauczyć jego obsługi, a niestety szkoły tego nie zapewniają. Być może to jest jedna z przyczyn, przez którą coraz więcej ludzi odwraca się od nauki, nie ufa naukowcom. Zaczynają niestety dominować różne teorie spiskowe, jak Big Pharma, chemtrails, ruch płaskoziemców czy antyszczepionkowców. To wszystko pokazuje ogromny kryzys zaufania do naukowców.
Jak można temu zaradzić?
Jakub: Ogromną rolę mogliby odegrać popularyzatorzy nauki. Mamy świetnych popularyzatorów w Polsce, np. Karol Wójcicki (Z Głową w Gwiazdach), Darek Aksamit, Ola i Piotr Stanisławscy (Crazy Nauka), Tomasz Rożek (Nauka. To Lubię), cała ekipa Nauka o Klimacie, niestety nie jest ich tak wielu, jak powinno być. Wydaje mi się, że gdyby co trzeci badacz wychodził raz na jakiś czas do publiczności ze swoimi badaniami, mówiąc prostym językiem, byłoby dużo lepiej. Niestety tak się nie dzieje i jest jak jest.
Politycy sporo naobiecywali w 2015 r. Jak oceniacie ich działania w temacie zmian klimatu w ciągu ostatnich lat?
Jakub: Czas pokazał, że porozumienie paryskie było raczej PR-owym spotkaniem elit rządzących światem. Główni gracze okazali się zbyt mało konkretni i zbyt mało solidarni z tymi państwami, które cierpią najbardziej. Jestem bardzo rozczarowany. Unia Europejska niby ma swoje plany neutralności węglowej, słyszymy, że kolejne państwa dołączają do tej "koalicji", a mimo to globalne emisje CO2 wciąż rosną. Wyjątkiem będzie rok 2020 - przez koronawirusa - ale mam obawy, że pierwszy rok po pandemii będzie kolejnym rokiem z rekordowymi emisjami CO2, bo każdy będzie chciał sobie zrekompensować kiepski okres wcześniejszy. Mam wrażenie, że wciąż niewiele osób traktuje to poważnie, wciąż społeczeństwa naciskają zbyt mało na rządzących albo dają się łatwo zbyć. Wystarczy, że wyjdzie na ulicę w jakimś kraju grupa związana z biznesem węglowym, która domaga się pomocy, a rząd od razu zmienia swoje dotychczasowe stanowisko. To nie jest uczciwe.
Dlaczego? Walczą o swoje miejsca pracy.
Wciąż nie odrobiliśmy lekcji z solidarności światowej, a niektóre państwa naprawdę potrzebują już teraz, żeby klimat się przestał ocieplać.
Które?
Jakub: Myślę o tych najmniejszych wyspiarskich państwach na Pacyfiku, np. o Kiribati, Tuvalu i Malediwach, które lada moment stracą znaczną część swojego terytorium dlatego, że są zupełnie płaskie, a poziom morza znacznie szybciej się tam podnosi niż na przykład poziom morza w Bałtyku. Inne regiony, nad którymi już teraz wisi niebezpieczeństwo, to te na szlakach tropikalnych huraganów i tajfunów, zmieniających się w związku ze zmianą klimatu, a także Bliski Wschód i część Afryki, gdzie wzrost temperatury będzie skutkować jeszcze dotkliwszymi niedoborami wody.
Piszecie w książce o "konsumpcji krajobrazu". Co przez to rozumiecie?
Julita: To, że przyszedł czas, aby rozważniej myśleć o podróżowaniu. Dotychczas wydawało nam się, że egzotyczne podróże stanowią wyznacznik pewnego statusu życia. Wielu z nas możliwość spędzenia urlopu w egzotycznych destynacjach kojarzy z sukcesem, spełnieniem i szczęściem. Media społecznościowe przesycone są taką narracją i nawet pandemia nie zdołała jej zahamować. Nic dziwnego, że u wielu osób rodzi się poczucie, że dobre życie to takie, w którym zimą lądujemy na Karaibach, w Tajlandii czy na Zanzibarze. Tymczasem musimy sobie uświadomić, że jako ludzkość nie jesteśmy już w stanie w takim tempie i tak masowo podróżować bez konsekwencji dla pozaludzkiej przyrody. Przyszedł czas na redefinicję tego, czym jest dobra podróż.
Czym jest według was?
Julita: Po części pandemia podsuwa pewne rozwiązania. Mnie samej pozwoliła skupić się bardziej na tym, co lokalne, bliskie i codzienne. Odkryć można dokonywać nawet w najbliższej okolicy, niekoniecznie wybierając się na drugi koniec świata. A wartościowe spędzanie czasu nie musi się wiązać z wydawaniem pieniędzy i wakacjami dwa razy do roku. Oczywiście wciąż marzę o tym, żeby wybrać się na Antarktydę, ale zależy mi, aby taka wyprawa była jak najbardziej świadoma i miała jakiś większy cel, niż tylko pstryknięcie zdjęcia z pingwinem.
Muszę się przyznać do własnej ignorancji. Dopiero z waszej książki dowiedziałam się, że pingwiny i niedźwiedzie polarne nie występują w tym samym miejscu na świecie.
Jakub: Po to była ta uwaga w książce, bo nagminnie się z tym spotykam, że pingwin i niedźwiedź są pokazywane razem, czy to w bajkach, czy w komiksach, a jednak w rzeczywistości nigdy ze sobą się nie spotkają, bo dzielą je tysiące kilometrów. Bliżej jest z Polski na lodowiec niż niedźwiedziowi polarnemu do miejsca, w którym może spotkać pingwina.
Julita: Bieguny są bliżej, niż nam się wydaje.
Na wyprawie z Jakubem pierwszy raz zobaczyłaś Arktykę. Czy twoje wyobrażenia były odmienne od tego, co zobaczyłaś na miejscu?
Julita: Całkowicie. Przed wyprawą Arktyka jawiła mi się jako bardzo daleka, surowa kraina. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że na Svalbard można łatwo dotrzeć w zaledwie kilka godzin. Drugie zaskoczenie było takie, że w moim odczuciu kraina ta tętni życiem. Przy czym jest to życie pulsujące zupełnie innym rytmem od tego znanego nam z Polski.
Jak wyglądała wasza wyprawa na svalbardzki lodowiec?
Julita: Przede wszystkim były to długie marsze, podczas których zresztą powstawała nasza książka. Ze względu na niełatwy teren (bez wytyczonych tras czy ścieżek), utrzymywaliśmy dosyć łagodne tempo. Uważam to jedną z największych zalet tej wyprawy. Tylko podczas wolnego przemierzania arktycznej krainy można dostrzec jej bogactwo i różnorodność. Nasz przewodnik Kuba doskonale znał teren, po którym się poruszaliśmy - i mógł stopniowo uwrażliwiać nas na wszystko, co widzieliśmy.
Jakub: Ja mam nadzieję, że nie zapanuje moda na robienie sobie zdjęć z lodowcami.
Dlaczego?
Na razie turystyka w Arktyce i w Antarktyce jest na wczesnym etapie rozwoju. Mimo to na Svalbard każdego roku przybywa wiele tysięcy turystów. To najłatwiej dostępny fragment polarnej przyrody. Na szczęście ten tłum nie rozlewa się w nieograniczony sposób na góry, raczej trafia do miasteczka Longyearbyen. W Antarktyce jest podobnie, przy czym tam do brzegów docierają raczej rejsy z niewielkimi załogami. Oczywiście też są duże statki pasażerskie, ale turyści rzadko schodzą z nich na ląd, raczej obserwują wszystko z pokładu. Wydaje mi się jednak, że rozsądnie prowadzona turystyka polarna może zarazić pasją do lodu naprawdę bardzo wielu ludzi. Bo nic tak nie obezwładnia człowieka, jak widok naprawdę dzikich, wysokich, ośnieżonych gór. Jeżeli czegoś nie pokochamy, to tego nie ochronimy, więc jest to pierwszy krok.
Julita: Muszę się przyznać, że chodząc po lodowcach nie raz zastanawiałam się, czy to dobrze, że tam jestem. Czy nie zakłócam spokoju tej dzikiej krainy.
Kiedy dokądś się wybieramy dobrze jest zadać sobie kilka pytań. Dlaczego jadę akurat tam? Czy wydane przeze mnie pieniądze będą wspierać lokalną społeczność? A może trafią do międzynarodowego koncernu hoteli - jak to się dzieje na przykład na Karaibach? Czy moje wybory nie wynikają przypadkiem z nawykowego, konsumpcyjnego trybu życia?
Jakub: To dotyczy każdego pięknego fragmentu ziemi. Możemy to samo powiedzieć o Puszczy Białowieskiej, lasach równikowych, o rafach koralowych. Niestety wiele z nich znajduje się już obecnie na skraju wymarcia i to samo też dotyczy wielu lodowców, z którymi na pewno będziemy musieli się pożegnać w przyszłości. Z iloma - to już zależy tylko od nas.
Być może żeby pokochać lodowce, wystarczyłoby, zamiast jechać je oglądać, po prostu uświadomić sobie, że człowiek jest częścią natury, a nie czymś przeciwnym. Mam wrażenie, że nasza kultura ciągle stawia w opozycji cywilizację i naturę, jakby to było coś zupełnie odrębnego.
Julita: Ten błąd popełniamy wszyscy. Sama miałam tendencję do stawiania siebie w opozycji do natury. Tymczasem powinniśmy uwypuklać to, że my również do niej należymy. To jest też praca do odrobienia przez media i przez publicystów, żeby zwracać uwagę na język, jakim mówimy o kontakcie człowieka z pozaludzką przyrodą. Teraz przy okazji zimowego wejścia na K2 można było się przyjrzeć temu językowi. Mówiło się o lodowych wojownikach, o podbijaniu, zdobywaniu, zwycięstwie nad górą. To słownictwo jest niesamowicie bojowe i utrwala antropocentryczną perspektywę, że coś nam ludziom po prostu się należy. Sądzę, że czas najwyższy nad tym pracować i krok po kroku odczarowywać nasz język z takiej narracji.
Jakub: Mnie z takiego antropocentryzmu bardzo skutecznie wyleczyły wyprawy polarne. Teraz kiedy coraz większa część ludzkości mieszka w miastach, łatwo o wrażenie, że świat stoi u naszych stóp i po prostu czeka, żeby go zdobywać kawałek po kawałku. Ale pobyt w bardzo trudnych warunkach uczy pokory. Zabrzmi to trochę trywialnie, ale życzę wszystkim ludziom, żeby doznali czegoś takiego w swoim życiu, bo to daje poczucie łączności z przyrodą. Nie ma nic lepszego niż solidnie się zmęczyć, wrócić ledwo żywym do bazy i cieszyć się jak dziecko na widok makaronu z sosem pomidorowym, który smakuje wtedy lepiej niż cokolwiek innego w najlepszej restauracji.
Dr. Jakub Małecki jest glacjologiem na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Bada lodowce, ich "zdrowie" i procesy jakie w nich i na nich zachodzą na skutek zmian klimatycznych oraz to co wycofujące się lodowce pozostawiają po sobie w krajobrazie. Pracę naukową prowadzi głównie na Spitsbergenie w arktycznym archipelagu Svalbard. Prowadzi też blog o lodzie i zmianach klimatycznych Glacjoblogia
Julita Mańczak jest dziennikarką, publicystką, specjalistką ds. komunikacji i redaktor naczelną poznańskiego magazynu "TUU". Jest także słuchaczką pierwszej edycji Szkoły Ekopoetyki przy Instytucie Reportażu w Warszawie.