Znakiem firmowym Jodi Picoult są poważne, wręcz dramatyczne tematy w stosunkowo niewyrafinowanej i łatwo przyswajalnej oprawie. W najnowszej swojej powieści – przetłumaczonej na polski w pół roku od ukazania się oryginału – pisarka wzięła na warsztat kwestię zgody rodziny na zaniechanie podtrzymywania czynności życiowych u pacjenta z ciężko uszkodzonym mózgiem oraz na pobranie narządów do przeszczepu.
Tą najważniejszą postacią, o której dalszych losach mają zadecydować zebrani w szpitalu bliscy, jest słynny przyrodnik Luke Warren. Całe swoje życie poświęcił badaniu wilków, nie ograniczając się jednak do zwykłego obserwowania i filmowania: dwa lata przemieszkał w puszczy, rezygnując z jakichkolwiek atrybutów cywilizacji, zachowując się i odżywiając jak dzikie zwierzę, a i po powrocie więcej czasu spędzał z wilkami, niż z żoną i dziećmi. Toteż na rozpad rodziny nie trzeba było długo czekać; osiemnastoletni Edward po starciu z ojcem opuścił dom – jak się zdawało, na zawsze – a Georgie wkrótce znalazła nowego partnera, nie tak atrakcyjnego i tajemniczego, ale za to opiekuńczego i zapewniającego stabilizację materialną jej i córce. Gdy matka i Joe doczekali się własnego potomstwa, Cara wróciła do ojca. Nauczenie się opiekowania wilkami, płacenia rachunków i robienia zakupów nie oznacza jednak, że człowiek automatycznie staje się dorosły… Mimo to siedemnastolatka uważa, że ma takie same uprawnienia do
decydowania o dalszym podtrzymywaniu życia ojca pogrążonego w śpiączce, jak brat, w świetle prawa będący jedyną osobą władną wydać takie oświadczenie. I ma zamiar walczyć o swoje jak… jak niepokorny członek wilczej watahy. Bo ona, w odróżnieniu od Edwarda, nie wierzy, że szanse odzyskania świadomości przez Luke’a są zerowe i nie dociera do niej prawda, którą ojciec przekazał bratu, gdy ona sama była jeszcze małym dzieckiem: że nie chciałby żyć, nie mogąc żyć w pełni.
Podobnie jak w wielu wcześniejszych powieściach autorki, również w Pół życia dramat został rozpisany na głosy. Narratorami są na przemian Cara, Edward, Georgie (jako była żona - a więc osoba pod względem prawnym obca choremu - nawet nieuprawniona do uzyskiwania informacji o jego stanie zdrowia, lecz przecież wciąż będąca matką jego dzieci i nosząca w sobie pamięć kilkunastu wspólnie przeżytych lat) i Joe (pechowo będący prawnikiem i w związku z tym wplątany w konflikt na prośbę żony, z niełatwym zadaniem bronienia interesów jednego z pasierbów przeciwko drugiemu). Ich relacje w czasie teraźniejszym uzupełnione są retrospekcjami, dzięki którym stopniowo dowiadujemy się prawdy o emocjach poszczególnych członków rodziny, o prawdziwej przyczynie wyjazdu Edwarda, o zajściach bezpośrednio poprzedzających tragiczny wypadek Luke’a. Pod koniec zabierają głos jeszcze dwie postacie: Helen, kuratorka sądowa i … ktoś, kogo tożsamości nie można tu ujawnić, nie zdradzając tym samym najważniejszych elementów
zakończenia. A wypowiedzi ich wszystkich przeplatane są słowami Luke’a – jak się zdaje, pochodzącymi raczej z jego książek, niż z głębszych warstw zastygłego w bezruchu umysłu, chociaż nie jest to jasno powiedziane – opisującymi jego życie wśród wilków i uczucie rozdarcia, dręczące go od chwili powrotu między ludzi.
Do tej pory mogłoby się wydawać, że nic nie stoi na przeszkodzie, by uznać Pół życia za rewelacyjną lekturę. Mocny i aktualny temat, tyleż zachwycający, co przerażający wątek przyrodniczy (ani trochę nie wyssany z palca: realny odpowiednik Luke’a, którego istnienie pisarka odkryła, szukając materiałów uwiarygodniających wymyśloną postać, żyje i ma się dobrze, a zainteresowani mogą w posłowiu znaleźć link do strony internetowej opisującej jego działalność), i do tego wulkan emocji – czyż to nie wystarczy? A no, nie całkiem… Bo równocześnie ma się świadomość, że autorka trochę poszła na łatwiznę, konstruując rozwiązanie problemu (jakoś się nie chce wierzyć w tak raptowną zmianę nastawienia osoby, która jeszcze dzień wcześniej byłaby gotowa bronić swoich racji zębami i pazurami). Bo brakuje indywidualizacji wypowiedzi – gdyby wybrać z tekstu jeden kawałek, niezawierający danych pozwalających na odgadnięcie tożsamości narratora, nie sposób byłoby dociec, czy to mówi Cara, Joe czy może Helen. I wreszcie –
bo niezmiernie irytujący jest irracjonalny epilog, mogący dogłębnie ogłupić czytelnika niedostatecznie zorientowanego w kwestiach biologicznych.
[UWAGA! Dalej zdradzam istotny element zakończenia, więc jeśli ktoś nie chce go poznać, proszony jest o niekontynuowanie lektury]
Sugerowanie, że wraz z kawałkiem tkanki mięśniowej czy gruczołowej organizm biorcy „dziedziczy duszę” dawcy, jest ewidentną brednią; z wątrobą, nerką czy sercem można przenieść co najwyżej niewykrytą wcześniej chorobę genetyczną, zakaźną albo nowotworową, ale z pewnością nie upodobania, umiejętności, emocje. Te ostatnie tkwią tylko i wyłącznie w mózgu, a z chwilą, gdy on przestaje żyć, znikają raz na zawsze. Szkoda, że autorka, zasięgając konsultacji lekarskich na temat uszkodzeń mózgu i kwalifikacji do przeszczepów, nie zapytała i o tę kwestię. Może nie wszystkim to przeszkadza, ale dla mnie pakowanie bzdurnej metafizyki do powieści psychologiczno-obyczajowej to powód do obniżenia oceny o 1-2 punkty. Niestety.