(S)tarć hotelowych w Monachium odsłona druga i szczęśliwie ostatnia
Kończąc recenzję pierwszego tomu Obsydianowego serca, posiadałam jeszcze jakieś nadzieje co do tego, że druga część, po zakończeniu chaotycznego polowania na COŚ, będzie ciekawsza, że zacznie się prawdziwa akcja, wyjaśnią się enigmatyczne półsłówka, jakie do tej pory padały na temat magicznego artefaktu i ogólnie rzecz biorąc, czytelnik w końcu dowie się, o co w tym wszystkim chodzi. Lektura pierwszej połowy tejże drugiej części przekonała mnie, że byłam w ogromnym błędzie. A dalej było tylko gorzej.
Niemal dwieście kolejnych stron wypełnionych jest chaotyczną bieganiną poszczególnych postaci po stopniowo wyludniającym się ekskluzywnym hotelu.Oddają się przy tym znakomicie zapełniającej owe strony, ale poza tym pozbawionej jakichkolwiek walorów, aktywności, do jakiej przywykliśmy w części poprzedniej, to jest informowaniu się nawzajem, co też się w tak zwanym międzyczasie wydarzyło (niewiele, choć trudno w to uwierzyć, biorąc pod uwagę, ile czasu i miejsca zajmuje im ów komunikacyjny balet). Mimo tak wielkiego wysiłku poświęconego na wzajemną aktualizację posiadanych informacji, jakimś cudem zapominają zająć się kwestiami tak istotnymi, jak zagadkowa napaść na pokojówkę Corrisande i częściowa amnezja ofiary, które to wydarzenia następnie stają się zarzewiem ach, jakże zaskakujących zwrotów akcji. Wiadomo: fachowcy od zadań specjalnych zwykle międlą w kółko nic nieznaczące drobiazgi, pomijając kwestie o potencjalnie strategicznym znaczeniu. Ale bez tego rodzaju pokrętnej „logiki”, kierującej
poczynaniami bohaterów, akcji zapewne nie byłoby w ogóle, co samo w sobie jest dosyć znamienne. Podobnie jak fakt, że po takich fabularnych delicjach zaczęłam, ku własnemu zaskoczeniu, skrycie marzyć, by COŚ jednak wydostało się ze skrzynki, w której je uwięziono. Doszłam bowiem do niezbyt wesołego wniosku, że nawet chaotyczne polowanie byłoby lepsze od chaotycznej gadaniny. Na marzenia trzeba jednak uważać, bo czasem się spełniają, ale niekoniecznie w taki sposób, jakiego byśmy sobie najbardziej życzyli.
Dodatkowo autorka, uważając najwyraźniej, że coś poza serwowaniem wypełnionych truizmami i powtórzeniami monologów wewnętrznych wszystkich bohaterów zaoferować jednak powinna, wyjęła z kapelusza idealistycznego szaleńca (złowrogi śmiech z offu). A gdy już doszło do Ostatecznego Starcia, najwyraźniej nie dobiła jeszcze do umówionej z wydawcą objętości, bowiem fabuła (o ile można tak ten przypadkowy zlepek mocno groteskowych wydarzeń w ogóle nazwać) wykonała nagły zwrot. Pożądany przez wszystkie potęgi świata rękopis utracił z miejsca wszelkie znaczenie, a najważniejsza stała się Miłość, która wykiełkowała chyba z gadaniny pomieszanej z okazjonalną fizyczną brutalnością, bo z czego innego nie bardzo miała możliwość. I tak to dzielny acz szorstki wojak popędził uliczkami Monachium na ratunek niezwykłej damie w opałach. Przeszedł przez chrzest ognia, ona przez chrzest wody, a na koniec... ta maniera jest zaraźliwa!
Jak, mam nadzieję, jednoznacznie wynika z powyższego, Obsydianowe serce 2 nie tylko nie spełnia pokładanych w nim, zaprawdę minimalnych, oczekiwań, ale zawodzi na całej linii. Owszem, można się przy tej lekturze pośmiać nawet częściej niż w wypadku części pierwszej (choć niezgodnie z autorskimi intencjami, które niewątpliwie obejmowały pierwotną zgrozę i ściskające gardło wzruszenie). Nie na tyle często jednak, by rozbawienie skutecznie przesłoniło mdły posmak serwowanej po raz kolejny chaotycznej mizerii.