Od samego początku, od pierwszej kartki sposób skonstruowania powieści przywodził mi na myśl jedno – podstawowy kurs pisarstwa. Każde zdanie wygląda bowiem podręcznikowo – jak spoglądać, to z zaciekawieniem, jak pytać, to z niepokojem, jak zerkać, to ukradkiem itd. itp. Każde zdanie okraszone jakimś porównaniem, wszystkie złożone, słowem – zamysły autorki przeniesione na papier w każdym calu. A do tego powieść kipi od emocji, targających nieustannie bohaterami. Żeby nie być gołosłownym, cytuję: „W jej pocałunku była nie tylko namiętność, lecz także nadzieja, a może nawet nieśmiała obietnica ufnego oddania, którego tak bardzo pragnął”. Z tego względu całość czyta się jak harlequin nieco wyższej próby.
Akcja książki osnuta jest wokół wielopokoleniowej rodziny O'Brienów, z których wielu żywi do siebie dawne urazy, nie utrzymując ze sobą kontaktu, zaś pozostali próbują pogodzić zwaśnione strony. Jedną z takich osób jest Abby, która przed laty opuściła rodzinne Chesapeake Shores i zapuściła korzenie w Nowym Jorku, zakładając rodzinę. Jednakże spiesząc na pomoc najmłodszej siostrze, Jess, będzie zmuszona powrócić w rodzinne strony i zmierzyć się z przeszłością. Przeszłością, która ma twarz mężczyzny, którego opuściła przed laty bez słowa wyjaśnienia.
I tak autorka zręcznie przeskakuje od bohatera do bohatera, od wątku do wątku, nie komplikując zbytnio losów swych bohaterów, ale też ich nadmiernie nie upraszczając, tworząc nader niezobowiązującą lekturę, niewymagającą żadnego wysiłku, a do tego taką, po której możemy się spodziewać szczęśliwego zakończenia. Można się czepiać, ale w zasadzie czy trzeba nam czegoś więcej w kolejne deszczowy letni dzień?