Trudno się dziwić, że Rosja fascynuje podróżników. Jest to zwykle ten rodzaj fascynacji, jaki odczuwa się na widok dużego drapieżnika – tygrysa czy niedźwiedzia polarnego: pomieszanie respektu dla rozmiarów kolosa, zachwytu dla sprawności, z jaką sięga po swoje, i strachu przed możliwymi efektami jego działania. Ale zwierzę to tylko zwierzę i niezależnie, w jaki sposób byśmy je usiłowali badać, zawsze znajdziemy te same tkanki, te same narządy; wielki organizm państwowy tworzą natomiast miliony ludzi, którzy – nawet wtłoczeni w ramy mniej lub bardziej despotycznego systemu – nie są przecież identycznymi elementami konstrukcji... A tym bardziej różnią się od siebie w kraju, który – jak Rosja – nie jest monolitem ani pod względem narodowościowym, ani religijnym, ani kulturowym. Toteż każdy reporter, czy spędzi tam miesiąc, rok, czy dziesięć lat, przybliży nam tylko część prawdy o tym, co się dzieje na ogromnym terytorium od Bałtyku po Kamczatkę.
Po doskonałym Imperium Kapuścińskiego i serii dzienników podróżniczych Wilka, kolejny wycinek tej prawdy odsłania zbiór reportaży Hugo-Badera, eksplorującego głównie odległe, nie przyciągające turystów zakątki Rosji – i życie jej mieszkańców, także tych, którzy raczej nie mieliby szans wzbudzić zainteresowania zagranicznej publiczności. Obok „towarzyszy biznesmenów”, lekarzy, duchownych i występującego dopiero w epilogu sędziwego naukowca - jednego z bohaterów wydanej przed półwieczem książki, której autorzy prognozowali przyszłość ZSRR w roku 2007 - w jego opowieściach pojawiają się byli hipisi, kierowcy dalekobieżnych ciężarówek przemierzających syberyjskie szlaki, alkoholicy z ewenkijskiej wioski, nosiciele HIV, moskiewscy „bomże” (bezdomni), by swoimi historiami, czasem opowiedzianymi ledwie w paru zdaniach, budzić współczucie, przerażenie, grozę. Autor ma świetnie rozwinięty zmysł obserwacyjny i posiada umiejętność przelewania na papier dokonanych spostrzeżeń w sposób wykraczający poza granice
przeciętnej prozy podróżniczej; używając stosunkowo skromnych środków stylistycznych, bardzo przekonująco kreuje atmosferę odwiedzanych miejsc, buduje dramatyzm sytuacji i szkicuje sylwetki swoich bohaterów. A przy tym ma własny styl, pozwalający na odróżnienie bez pudła stworzonego przezeń tekstu od utworów wspomnianych wcześniej reporterów. Nie jest drugim Kapuścińskim ani drugim Wilkiem – jest sobą.
Ukazane przez niego obrazy, jak zostało powiedziane na wstępie, nie tworzą jedynego i najprawdziwszego portretu Rosji, lecz tylko niektóre spośród jej wielu oblicz. Na pewno istniejące i na pewno prawdziwe, pozbawione makijażu nakładanego na użytek turystów, tych wszystkich monumentalnych cerkwi o kopułach ociekających złotem, muzeów i pomników, wojskowych parad, haftowanych strojów i melodyjnych śpiewów. Czasem biedne, brudne, wręcz cuchnące, zionące tanią wódką, czasem wykrzywione grymasem żalu czy złości, czasem zastygłe w rozpaczy albo w niemej rezygnacji. Dziwne, śmieszne, irytujące, przerażające, tak czy inaczej – autentyczne.
I nie dziwi specjalnie fakt, że kiedy reporter na chwilę opuszcza Rosję, wciąż pozostając w granicach niegdysiejszego imperium - na Ukrainie, w Mołdawii i w separatystycznej Naddniestrzańskiej Republice Mołdawskiej - wciąż natrafia na tego samego kalibru kurioza i tragedie. Pokoleń trzeba, by terytoria oderwane od kolosa okrzepły w swojej państwowości, a ludzie odzwyczaili się od centralnie narzucanego stylu życia i myślenia... Ale nie jest to podróż śladami destrukcyjnych wpływów sowieckich rządów, przynajmniej nie tylko. Jest to przede wszystkim próba ukazania ludzkich postaw i ludzkich losów w pewnym wycinku czasoprzestrzeni, poddanym działaniu przemian politycznych, ekonomicznych, obyczajowych, lecz nie wolnym od przypadkowości. Ekonomia sprawia, że w najbardziej metanowej kopalni Ukrainy wciąż trwa eksploatacja węgla, ale tylko ślepy traf wybiera górników, którzy pewnego feralnego dnia zjadą na dół, a przedstawienie ostatecznego efektu tego splotu okoliczności to kwestia kunsztu autora.
Nieprzypadkowo wybrałam jako przykład tekst opowiadający o dramacie ofiar wybuchu i ich rodzin, kryjący się pod tyleż zagadkowym (zagadkowym tylko, nim doczytamy do połowy pierwszej strony, potem już zupełnie jasnym, ale po cóż od razu zdradzać szczegóły?), co wymownym tytułem „Symfonia kurewska c-moll”, bo to właśnie on poruszył mnie najbardziej spośród wszystkich dwudziestu zebranych w zbiorze - może dlatego, że sama pochodzę z regionu, gdzie co roku kilkunastu czy kilkudziesięciu mężczyzn nie wraca z pracy pod ziemią, a może z powodu niezwykłej kondensacji ludzkich nieszczęść. Rzadko zdarza mi się, by mi oczy wilgotniały przy lekturze pozycji niebeletrystycznych, a tak właśnie podziałała na mnie „Symfonia…”.
Reportaż należy do najbardziej przeze mnie lubianych gatunków literackich i generalnie książki z tej kategorii oceniam raczej pozytywnie, ale w tym przypadku autor zasłużył na coś więcej niż „raczej”. Stwierdzam więc, że jest to jeden z najlepszych zbiorów reportaży, jakie wpadły mi w ręce w ostatnich latach, i z pełnym przekonaniem nagradzam go wysoką oceną.