"Wielki chłód” naprawdę przenika do głębi. Akcja drugiego tomu "frankistowskiej trylogii” Rosy Ribas i Sabine Hofmann rozgrywa sie podczas wyjątkowo mroźnej i śnieżnej zimy 1956 roku, która ścięła mrozem i zasypała śniegiem niemal całą Hiszpanię, a odległą, pirenejską wioskę odcięła od świata i zdobyczy cywilizacji, uniemożliwiając dziennikarce, Anie Martí, powrót do Barcelony.
Zdolną i ambitną Anę obciążają opozycyjne biografie ojca i brata. Po kilku latach w zawodzie wciąż redaguje kronikę towarzyską, i to w mało ambitnej gazecie, której wciąż wypomina się dawny reportaż o latających talerzach. Pod męskim pseudonimem Ana pisuje też o morderstwach, ale nie więcej, niż jednym tygodniowo. Reżimowa cenzura dba o utrzymanie wizerunku kraju państwa prawa i porządku.
W zapadłej wiosce w górach, do której autobus dociera trzy razy w tygodniu, żyje dwunastoletnia stygmatyczka, "mała święta”. Władze kościelne milczą, okoliczni mieszkańcy, przepełnieni dumą i ludową wiarą tworzą nabożne rytuały. Ana, wyposażona w aparat fotograficzny i nieocieplane buty, ma pojechać na miejsce i zebrać materiał.
Na miejscu okazuje się, że zobaczenia małej świętej nie będzie wcale łatwe, a tężejący mróz odcina po kolei więzy z cywilizacją: komunikację samochodową, jedyny we wsi telefon, wreszcie prąd. Zdana na siebie Ana zaczyna się domyślać, że Isabelita, choć wielbiona, nie jest wcale bezpieczna, a śmiertelne niebezpieczeństwo zagraża nie tylko jej…
Drugi tom trylogii, znakomity thriller i jednocześnie dający do myślenia dramat społeczny jest o klasę lepszy od "Daru języków”, obiecującego, ale cierpiącego na debiutancki embarras de richesse. W pierwszym tomie autorki usiłowały zmieścić i politykę, i rodzajowość, i dziennikarstwo, i filologię, i policję, i ciekawskie amatorki zagadek, i młodzieńcze uczucie. "Wielki chłód” jest prosty, zimny i celny – jak nóż. Nie epatuje krwią, ale potwornością ludzkich umysłów. I zapada w pamięć.