Najbardziej niezwykła jest codzienność. Zwłaszcza jeśli jesteś z rodziny Ramos... Najpierw umiera babcia. W dniu jej pogrzebu Lucy wikła się w perwersyjny romans; jej mąż Alfredo dowiaduje się, że zostało mu najwyżej pół roku życia. Ich córka Mariana ugina się pod ciężarem rozpaczy z powodu wyglądu oraz obsesji na punkcie przyjaciółki. Najmłodszy Sergio widuje duchy, a jego związek ze śmiercią babci jest więcej niż podejrzany. Dziadek zaś, na przekór wszystkim i wszystkiemu, postanawia zamieszkać w domu starców, gdzie wszczyna zamieszki i bierze zakładników, a właściwie zakładniczkę – uroczą katatoniczkę Doris. Jest jeszcze kot...
Santiago Roncagliolo sprawia, że śmiejemy się w głos. Jednakże jest to śmiech przez łzy – pisarz po mistrzowsku splótł ze sobą absurdalny komizm z tragizmem. Jak w kalejdoskopie śmieszność pojawia się na przemian z goryczą, dowcip z powagą. Roncagliolo dokonuje bezlitosnej wiwisekcji swoich bohaterów, obnaża i ukazuje ich słabości, sekrety i wszystkie brudy, które chętnie ukryliby także – a może zwłaszcza – przed sobą. Wstydzą się swoich tajemnic, kłamstw, małych zbrodni. Wstydzą się siebie. Roncagliolo tego wstydu nie ma i bezpruderyjnie nurza się w żądzach, obsesjach, lękach i pragnieniach swych bohaterów. Jaki jest efekt tych eksperymentów? To nieustanne penetrowanie tych przestrzeni psyche bohaterów, których się wstydzą, powoduje, że jawią się oni jako kalekie marionetki, słabe istoty ulepione z gorszej gliny. To ich wynaturzenie, udziwnienie, deformowanie, okaleczenie czyni z nich istoty na wskroś ludzkie. To nie są bohaterzy literaccy, to ludzie z krwi i kości, jednocześnie słabi i silni,
dzielni i tchórzliwi, piękni i odrażający, głupi i mądrzy zarazem. To my. Czytając powieść przypominają się słowa Gogola: „Z kogo się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie!”.
Roncagliolo konstruuje swą powieść precyzyjnie, żaden element nie jest niepotrzebny, każdy ma swoje zadanie. Widać, że odrobił lekcję zadaną przez Czechowa: jeśli w utworze pojawia się strzelba, wcześniej czy później musi wystrzelić. Roncagliolo napisał minipowieść, ale nadał jej charakter dramatu – elementy składowe fabuły popychają ją do nieuchronnej klęski. Liściki od tajemniczego kochanka, które Lucy znajduje, nie będą bezpiecznie spoczywały na dnie jej torebki, a niespełniona i zawiedziona kochanka Alfreda nie będzie milczeć... Wszystko zmierza do katastrofy. Tylko czy okaże się ona oczyszczająca?
Santiago Roncagliolo, bardzo młody prozaik, zaskakuje dojrzałością. Widać ją zwłaszcza w psychologicznych portretach. Kreśli je kilkoma ruchami – gdyby był malarzem, byłyby to zapewne nonszalanckie pociągnięcia pędzla. I świetnie mu to wychodzi. Genialnie oddał stan ducha starzejącej się kobiety, która obawia się utraty seksualnej atrakcyjności, która boi się, że niebezpiecznie zbliża się do momentu, gdy dla mężczyzn będzie przezroczysta. Wierzę mu, gdy czytam, co czuje człowiek uwięziony w starym ciele, które utraciło kontakt z ciągle jeszcze młodą duszą.
Świetna powieść.