Trwa ładowanie...
d4iq8w9
03-02-2020 22:25

Roland Topor. Zduszony śmiech

książka
Oceń jako pierwszy:
d4iq8w9
Roland Topor. Zduszony śmiech
Tytuł oryginalny

Roland Topor, ou le rire étranglé

Forma wydania

Książka

Rok wydania
Autorzy
Wydawnictwo
Seria
Materiały prasowe
Źródło: Materiały prasowe

W środę 16 kwietnia 1997 świat obiega wiadomość – Roland Topor nie żyje. Poza licznymi dziełami, pozostawia po sobie jedynie pytania. Kim tak naprawdę był? Jakie myśli go otaczały? Gdzie należy szukać źródła wirtuozerii jego wyobraźni? Urodził się w Paryżu, dokąd z Polski wyemigrowali jego rodzice – polscy Żydzi. Topor sprzeciwiał się tradycji, szokował, wciąż poszukiwał doskonalszej formy wyrazu… Był artystą wszechstronnym. Pisał opowiadania, powieści oraz scenariusze filmowe. Rysował i malował plakaty. Tworzył instalacje. Gustował w grotesce i czarnym humorze. Inspirował się surrealizmem; w pewnym momencie jednak ostentacyjnie się odciął od tego nurtu i założył Grupę Paniczną – programowo antyprogramową. Z drugiej strony, Topor opisywany przez Frantza Vaillanta to troskliwy ojciec, a także społecznik, angażujący się . w akcje przeciw torturowaniu więźniów politycznych. Jego biograf wspomina również, że artysta, który przez całe życie manifestował swój dystans do rzeczywistości, ironizował, nie znał tematów tabu, boleśnie doświadczał procesu starzenia i wciąż zmagał się ze swą cielesnością. Vaillant znakomicie kreśli sylwetkę artysty i oddaje atmosferę tamtych czasów. W tle sytuuje Bretona, Herzoga, Felliniego, Polańskiego…Oto myśl. Oto Topor. Dlaczego Topor? Przede wszystkim dlatego że pozostaje on wciąż aktualny, choć zmarł przeszło dziesięć lat temu, w środę 16 kwietnia 1997 roku. Nouvel Observateur Drodzy Czytelnicy, otwierając tę książkę, wyruszamy w pasjonującą podróż do niesamowitego państwa „człowieka Topora”. Littérature Française Jest to biografia napisana z pasją, pełna anegdot, zebranych przez Franza Vaillanta, który nigdy nie spotkał Topora. Są jednak bliscy i przyjaciele, którzy zaświadczają o artyście. Z kart książki wyłania się Roland Topor – istny fenomen: człowiek, który sporo się śmiał i jednocześnie targany był niepokojami egzystencjalnymi; twórca hojnie obdarowany przez naturę– wszystkim bądź prawie wszystkim. La Liberte Dziesięć lat po śmierci Roland Topor zostaje wskrzeszony w swojej pierwszej biografii. Z poszczególnych epizodów Vaillant układa puzzle, począwszy od losów przyszłych rodziców artysty – Żydów polskiego pochodzenia, poprzez lata wojny, cały XX wiek i jego awangardy. Le Figaro Franz Vaillant wpadł na doskonały pomysł, by w swoją narrację wpleść aforyzmy, fantastyczne opowieści i dowcipy autorstwa samego Topora. L’Arche

Roland Topor. Zduszony śmiech
Numer ISBN

978-83-7414-546-6

Wymiary

160x240

Oprawa

twarda z obwolutą

Liczba stron

384

Język

polski

Fragment

3. Urodziłem się w szpitalu Saint-Louis Oboje ciężko pracowali i z trudem wiązali koniec z końcem. Abram wykonywał prace na zamówienie. Sam sprzedawał swoje wyroby (portfele, paski), a także proponował je kaletnikom paryskim i na prowincji. W życiu młodej pary, pragnącej jak najszybciej zintegrować się z krajem, do którego przybyła, bardzo ważną rolę odgrywała kultura. „Starali się dobrze nauczyć francuskiego, dużo czytali, z tym kosmopolitycznym gustem literackim, który pozostał im na zawsze. Abram nie rezygnował z pracy artystycznej. Robił figurki z gliny, odlewał je w gipsie, rysował, kiedy tylko mógł” . I wreszcie w każdą niedzielę o poranku odbywał rytualną wizytę w Luwrze – zabierał wtedy swoją małą córeczkę – „by nie stracić kontaktu z wielkimi mistrzami”. Powróćmy jednak do owego dnia 1938 roku, w którym poznaliśmy Abrama. Idzie do szpitala Saint-Louis, a tam na oddział położniczy. Bo dziś wielki dzień: 7 stycznia 1938 roku Zlata urodziła drugie dziecko, tym razem chłopca. Postanowiono dać mu na imię Roland. Dlaczego Roland? To proste – na cześć pisarza Romaina Rollanda . Abram i Zlata niezwykle go cenili, nie tylko za jego twórczość, ale także jako człowieka – za jego postawę i nowoczesny humanizm. Abram patrzył na noworodka z dumą i determinacją. Właśnie on w ich rodzinie zostanie artystą. Był tego pewien. 41. Trzynasta praca Herkulesa: znaleźć zatrudnienie Roland potrzebował pieniędzy. Musiał znaleźć dla siebie publiczność – a to niełatwe zadanie. Jego rysunki, w których zawsze było „coś za bardzo” albo „coś za mało”, wprawiały w zakłopotanie. Nie robił jednak z siebie ofiary. Przyznawał, że kreowany przez niego świat może zbijać z tropu przeciętnego odbiorcę. W liście do wydawcy Daniela Kella napisał: „Wiem, że wiele rysunków, które panu przesyłam, może być trudno opublikować ze względu na zawartą w nich dawkę okrucieństwa” . Czy trzeba dodawać, że prasa francuska była wówczas więcej niż konformistyczna? A jeśli porównać ją z tym, co się działo w tym samym czasie po drugiej stronie Atlantyku – po prostu średniowieczna! W Stanach Zjednoczonych ukazywał się przecież „Mad Magazine”, pismo założone w 1952 roku przez Harveya Kurtzmana , satyryczne, zuchwałe, wichrzycielskie i lekko erotyczne. Niemal natychmiast za „topowe” w drapieżnym świecie amerykańskiej karykatury . Jego program streszcza zapewne najlepiej podtytuł „Tales calculated to drive you mad” (Opowieści, które mają doprowadzić cię do szaleństwa)... „Mad Magazine” nie szanował żadnych świętości. Nie czyniąc wyjątków, parodiował całą wielką amerykańską klasykę (komiksy, literatura, kino). A szeroki oddźwięk, jaki znajdował w społeczeństwie, poważnie niepokoił wpływowe instytucje. We Francji niczego podobnego nie udałoby się znaleźć w kioskach. Dzienniki, które w ogóle zamieszczały rysunki („France-Dimanche”, „Marius”, „Paris-Flirt” czy „Le Hérisson”), promowały raczej humor dość niemrawy i konwencjonalne, pozbawione śmiałości gagi. Nie wykraczały one – poza nielicznymi wyjątkami – poza sztampę i schematyczność. Królowała tam stale nimfomanka (Boże broń, nie może być zbyt perwersyjna), która łamie sobie głowę, jak ośmieszyć swego męża rogacza (postać komicznie groteskowa), podczas gdy jej kochanek wynajduje miłosne fortele w dość filisterskim stylu... Był też drugi wariant – „legalna małżonka” pokazana jako stara, zgryźliwa, indycząca się baba. Widać więc, że w tym grzecznym gronie nie ma miejsca dla pechowców, zboczeńców, popaprańców, utracjuszy, wałkoni i innych łajdaków. Szkoda na nich drukarskiej farby, ona powinna służyć godniejszym celom. Rysunki Rolanda wymykały się wszelkim przyjętym normom. Tchnęły dziwną i bardzo zmysłową poezją, która wywoływała swego rodzaju niepokój. A to nie było dobrze widziane w owych czasach. Nieszkodliwe obrazki? Tylko z pozoru. W istocie zanurzone są głęboko w potwornościach wyobraźni. Jakby nigdy nic, wdzierają się w najtajniejsze zakątki tego, co niewypowiedziane, okrucieństwa i erotyzmu. Tego, który je ogląda przyprawiają o zawrót głowy, na koniec zaś wywołują nerwowy śmiech, zbawienny, wyzwalający: „Przecież to tylko rysunek...” Potem coś nas zmusza, by do nich wracać. Tutaj naprawdę trudno nie poczuć upodobania do koszmaru, nie zagustować w niesmaku, nie zachwycić się bestialstwem. Jego twórczość jest wywrotowa, wstrząsająca... i zazwyczaj bardzo zabawna. Roland starał się umieszczać swoje rysunki, gdzie tylko się dało. Wydawał ostatnie pieniądze na zakup czasopism i sprawdzał, czy może coś zostało opublikowane, a ponieważ, jak wiadomo, nikt nas nie obsłuży tak dobrze, jak my sami, na własną rękę zorganizował swoją pierwszą wystawę w Maison des Beaux-Arts w Paryżu. Na zaproszeniu było napisane, że wernisaż odbędzie się 20 stycznia 1960 roku. Ilustrują je dwa rysunki Rolanda – jeden przedstawia wóz, w którym leżą cztery ludzkie korpusy ubrane starannie w garnitury i w krawatach, koła wozu to odcięte głowy... Drugi rysunek to portret młodego człowieka z wywalonym językiem... Na tę wystawę przybyli rodzice i przyjaciele. Beaudelot, Paré, Oliver O. Olivier wyrażali zachwyt i entuzjazm. Jacques Sternberg, zawsze dyskretny, trzymający się na uboczu, był urzeczony. Skorzystał przy tym z okazji, by zawrzeć znajomość z Abramem, który wyznał mu po cichu, z chytrym wyrazem twarzy: „Hę? To naprawdę ładne, co robi mój mały Topor...” Uśmiech Sternberga. Wiedział, że Roland bez wytchnienia pracuje nad Les Masochistes, swoim pierwszym albumem z rysunkami. 37. „Myśl przeciwstawna jest erotyczna”. Pierwsza publikacja, to trzeba było oblać! W kawiarni Chez Malvesin, niedaleko szkoły Roland fetował wielkie wydarzenie Wszyscy podawali sobie z rąk do rąk numer „Bizarre”. Roland promieniał. Tym, którzy powątpiewali, czy to rzeczywiście on jest autorem rysunku na okładce, bez wahania pokazywał dowód tożsamości! Rodzice również pękali z dumy. Abram przyznał się, że „osłupiał”. Zlata, która właśnie sprzedała swój mały sklepik z wyrobami ze skóry przy Fauborg-Saint-Antoine, także się cieszyła, ale jednocześnie, bardziej praktyczna z niepokojem myślała o przyszłości: Czy Roland utrzyma się ze swoich rysunków? Słuszne pytanie. Za okładkę „Bizarre” nie dostał ani grosza. Jedyną korzyścią, jaką z tego miał, było uznanie i zachęta do dalszej pracy. Siłą rozpędu zaproponował więc swoje rysunki innym czasopismom („Arts”, „Le Rire”) oraz innym cenionym przez siebie wydawcom: „Wydawcy, u których chcemy wydawać, to trochę jak galerie, w których chcielibyśmy wystawiać” , mówił. Wysiłki te okazały się w różnym stopniu skuteczne. „Wzięli moje rysunki, zapłacili mi dwadzieścia franków (około trzydziestu euro, przyp. red. franc.) za każdy. Dałem spokój. Nie jestem masochistą!” Roland zrozumiał wtedy, że „jeśli chce się żyć z tego, co się lubi, początki są trudne, tymczasem zacząć żyć z tego, czego się nie lubi, jest dość łatwo” . Denerwowała go zresztą stosowana wówczas w prasie praktyka – rysunków, niezależnie od tego, czy zostały opublikowane, czy nie, nie oddawano autorowi. Co z tego, że nieraz pracował nad nimi wiele dni! Roland złorzeczył. Wciąż jednak miał nadzieję, że wreszcie „dostanie się” do jakiejś gazety. Odtąd jego ambicją było pracować jako dziennikarz. Chciał „zajmować się tym, co bliższe rzeczywistości, i widywać ludzi. Gdy bowiem mówimy o malarstwie, zawsze chodzi o malarstwo sprzed czterdziestu czy pięćdziesięciu lat, tymczasem dziennikarze zajmują się teraźniejszością” . Początki były trudne. Jego rysunki określano jako „dziwne”, „makabryczne”, „w złym guście”, i ciągle odrzucano. Prezentował swoje prace rozmaitym redaktorom i nieraz odsyłano go z taką oto uprzejmą radą jako zachętą: „Niech pan zmieni zawód!” Roland tłumił gniew. W 1958 roku dostał od matki maszynę do pisania, wspaniałego underwooda. Udało jej się ją zdobyć dzięki ludziom, którzy odkupili od niej rodzinny sklepik. Nabywcy sprzedali kilka rzeczy, które Zlata zostawiła w butiku, i w ramach wynagrodzenia przekazali jej maszynę. Roland wpadł w zachwyt. Maszyna do pisania kojarzyła mu się z bohaterami jego ulubionych książek z czarnej serii. Natychmiast zaczął więc na niej pisać, „by upodobnić się do pisarza”. Swoje pierwsze opowiadanie wysłał do „Fiction” , pisma poświęconego literaturze fantastycznej. Utwór został przyjęty, ale opublikowany... dopiero po roku! W krótkim wprowadzeniu przedstawiono Rolanda jako „młodego karykaturzystę, charakteryzującego się okrutnym i niepokojącym poczuciem humoru, którego można uznać za godnego rywala Sinégo (sic!)”. W „Fiction” napisano również, że jego pierwsze opowiadanie, w „dość swobodnym stylu”, jest „przedziwną wariacją na temat niemożliwej miłości”. W istocie, opowiadanie L’amour fou – taki nosiło tytuł – zawierało już wszystkie najistotniejsze elementy świata Rolanda Topora. To historia człowieka cierpiącego na dziwną przypadłość: jest namagnesowany! Przyciąga kawałki metalu; przylepiają się do jego skóry „jak mokre papierki po karmelkach”... Zabawny szczegół: jego ładunek elektryczny jest ujemny. Pewnego dnia zakochuje się w Aude, której pragnie jak zabłąkany na pustyni wędrowiec – wody. Niestety dziewczyna cierpi na tę samą przypadłość i również ma ładunek minusowy. Aude, tak samo jak on, jest „negatywna”! Bohaterowi (uwaga!: ma na imię Roland) nagle wydaje się, że wie, jak rozwiązać problem: „Przyszło mi do głowy, że gdyby znalazło się koło nas ciało obojętne, nienamagnesowane, moglibyśmy się połączyć”. Wynajmował więc nijakiego Josepha, chłopa na którego zaczęli z czasem mówić Jo. Początkowo wszystko szło świetnie. „Ten głupek, ściśnięty między nami, znakomicie spełniał swoją rolę”, a kochankowie odkryli „upajającą rozkosz” pierwszego zbliżenia. Nie trwało to jednak długo. Jo szybko zaczął zdawać sobie sprawę, jak bardzo jest ważny i stawał się z dnia na dzień coraz bardziej nieznośny, aż wreszcie kochankowie w przypływie gniewu nieumyślnie go zabili. Zbyt późno zrozumieli swój błąd: „Bez niego Aude i ja skazani byliśmy na życie osobno, jakby rozdzielała nas szklana ściana”. Jednym wyjściem, by móc się kochać, było nadal używać cielesnej powłoki nieszczęśnika. Ale namagnesowani kochankowie nie mogli przecież zatrzymać nieuniknionego rozkładu ciała. Wiedzieli, że koniec ich miłości jest bliski, gdyż, jak powiedziała Aude, „za dziesięć dni z Jo zostanie tylko szkielet.” W tej krótkiej, zabawnej makabresce widać już to, co niedługo stanie się znakiem rozpoznawczym Rolanda – ciekawą mieszankę, w której łączą się poezja i rozkład cielesny, miłość i śmierć. Po jakimś czasie do tego specyficznego koktajlu autor doda jeszcze niezbędny składnik wszelkiego skandalu: solidną porcję gówna. I tym razem Roland nie zobaczył ani grosza po publikacji. Trudno. Liczyło się to, że go wydrukowano. Gdyż to oznaczało, że mimo wszystko jego twórczość ma jakąś wartość. Tak samo uważał Abram. Ojciec ani na chwilę nie ustawał w dodawaniu mu odwagi. Wciąż miał nadzieję, że Roland zostanie pewnego dnia znanym i bogatym malarzem, którego dzieła wystawiane będą w muzeach. I kiedy nieraz Roland dawał wyraz poczuciu winy, że jego studia trwają tak długo i są tak kosztowne, Abram niezmiennie odpowiadał: „Nie, nie, gdybyś chciał zostać dentystą, uczyłbyś się do dwudziestego siódmego czy ósmego roku życia... Widzisz, sztuka jest o wiele trudniejsza!” 200. Roland Topor Plakaty Życie powolutku się układało. Nowe atelier nie miało rzecz jasna uroku dawnej pracowni, ale mieściło się w centrum miasta, w znanej mu od dzieciństwa i lubianej przez niego dzielnicy pełnej kafejek i „sympatycznych ludzi”. Mimo to przeprowadzka z ulicy Boulainvilliers pozostawiła po sobie bolesny ślad. Pewnego dnia powiedział do syna: „No widzisz, nie chcieli nas w szesnastej dzielnicy, odesłali nas tu, do dziesiątki.” Ale wciąż miał wolę walki. Nie, życie nie jest wcale długie i nudne. Rolandowi wcale nie odpowiadała taka postawa dandysa, choć go o nią posądzano. Z Marie robił wszystko, by przerwać złą passę. Wysłał prace na wystawę w Belgii, inne na dwudzieste urodziny jakiejś galerii w Tokyo; zaproszono go do Berlina, czekano na niego w Polsce! Co więcej, przyjaciele każdego dnia dawali mu dowody przywiązania, a syn Nicolas serdecznie go kochał... Nie, doprawdy, nie było tak źle – a wręcz dużo lepiej, choć, jak sam stwierdził, po każdym „promyku nadziei następuje cios w nos”. Od 20 do 25 kwietnia 1996 Roland i Marie przebywali w Polsce, w Warszawie, z okazji retrospektywy Roland Topor Plakaty w Centrum Sztuki Studio. Wystawa, zorganizowana dzięki staraniom Agnieszki Taborskiej, przyjaciółki i tłumaczki dzieł Rolanda na polski, pozwoliła mu przekonać się, jak bardzo jest tam popularny. Popularność tę w dużej mierze zawdzięczał nieodżałowanemu Romanowi Cieślewiczowi, który w 1975 roku jako pierwszy opublikował wspaniały album jego rysunków. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności kilka tygodni przed ich przybyciem do Warszawy w teatrze Studio wystawiono Zimę pod Stołem . Sztuka odniosła wielki sukces. Trudno się więc dziwić, że przyjęcie, jakie Rolandowi zgotowali Polacy, było niezwykłe, wręcz entuzjastyczne. „Szli za nami aż do drzwi hotelu, by zdobyć autograf”, wspomina Marie. Ta fala sympatii była jak balsam na obolałe serce Rolanda. Pozwoliła mu na chwilę zapomnieć o paryskich problemach. W czasie pobytu w Polsce cały czas towarzyszyła im ekipa filmowa, która kręciła reportaż o Rolandzie. A on nagle wpadł na pomysł, by zrobić film z nagą kobietą, gdyż – jak stwierdził – „zawsze miło zobaczyć w kinie nagą kobietę!” Zatrudnił więc filmowców i zorganizował zadziwiający happening – z opaską na oczach malował młodą, nagą kobietę, którą przyjaciele namówili do pozowania. I przed zdumionym wzrokiem widzów (wśród nich ojciec dziewczyny, który nie spuszczał jej z oka) Roland tworzył niemal wierny portret uroczej modelki, której... nigdy nie widział! Wziął też udział w zorganizowanej na jego cześć Paradzie Panicznej. A na jednym z warszawskich targów staroci wyszperał i kupił ogromny fallus z brązu. Cieszyły go wszystkie dowody uznania i szacunku. Jak opowiada Agnieszka: „W Muzeum Karykatury został uhonorowany tytułem doktora humorist causa [...] W galerii Studio w Pałacu Kultury (najbardziej monstrualny stalinowski gmach w mieście) otworzył wystawę swoich plakatów i otrzymał na znak szlachectwa topór, w dawnej Polsce często występujący na herbach”. Podczas ceremonii Roland siedział, milcząc, na złotym tronie. W prezencie dostał miecz i poduszkę. Dlaczego poduszkę? Albowiem, jak mu wyjaśniono, może się przydać „w razie gdyby” przyszło Toporowi dać głowę pod topór! Z okazji skorzystał jego wydawca, Jan Gondowicz, by zaprezentować polskim czytelnikom przekład Księżniczki Anginy. Roland wyznał w czasie tej imprezy, że jest bardzo wzruszony przyjęciem, jakie mu zgotowano, i że żałuje, że ma tylko jednego tłumacza. „Potrzebowałbym co najmniej dziesięciu, żeby mi tłumaczyli świat, który coraz mniej rozumiem.” Nie przykładał żadnej wagi do swoich polskich korzeni. Jego rodzice, Abram i Zlata, byli co prawda Polakami i mówili po polsku, ale on nie znał polskiego i nie był Polakiem, a zawsze podejrzliwie patrzył na usilne zabiegi ludzi, „którzy próbują przywiązać się do jakiegoś zakątka ziemi, którzy chcą wierzyć, że należą do kawałka mapy. Ziemia jako przedmiot integracji mnie nie pociąga” . Pytany przez dziennikarkę z polskiej edycji „Elle” o swoje polskie korzenie, odpowiedział: „To zupełny przypadek, że jestem Francuzem. Mój ojciec dostał państwowe stypendium, więc przybył do Paryża. Równie dobrze mógł wybrać Rzym czy Nowy Jork. Nie mam obsesji na punkcie korzeni, nie jesteśmy drzewami. Wolę owoce od korzeni”. W wywiadzie Roland po raz kolejny dał wyraz swojej niechęci do władzy i do stanowisk, przyznał natomiast, że ceni telewizję „która jest trochę jak wewnętrzny prysznic”. Na pytanie: „Co pan czuje, oglądając sceny przemocy?”, odparł: „Nienawidzę ich. Natychmiast wyłączam telewizor. Ale telewizja pokazuje nam masę obrazów, dzięki niej możemy widzieć ludzi z drugiego końca świata. Kiedyś widziałem faceta z Madagaskaru, z opaską na biodrach, który oświadczył: «Ludzie mówią o narodowościach, a ja nie rozumiem, co to właściwie znaczy. Człowiek jest gościem na tej ziemi. Jego prawdziwą ojczyzną jest brzuch jego matki.» Zakończył z godnością, mówiąc: «Dziękuję, że nagraliście mój głos». I roześmiał się. Powiedziałem sobie: «Mam kumpla na Madagaskarze!»”

Podziel się opinią

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d4iq8w9
d4iq8w9
d4iq8w9
d4iq8w9