Café Museum napisał Robert Makłowicz – historyk i smakosz życia, nie ten wiecznie śpieszący się showman, którego znamy z telewizji. A jeśli ktoś liczyłby na przepisy kulinarne z ingrediencjami podanymi w gramach i decylitrach, tu znajdzie jedynie szlaki wędrówek ku smakowitym wtajemniczeniom. Wiedeńskie kawiarnie i restauracje o ponad stuletnich tradycjach, węgierskie i rumuńskie gospody na głuchej prowincji, znane koneserom winnice, produkujące kwintesencję winnych aromatów…
Czytając, zastanawiam się, jak to się mogło stać, że polskie potrawy narodowe to teraz pizza z pieczarkami na grubym cieście, ananas z kukurydzą z puszki, utaplane w majonezie ze słoika, a dla ambitnych sushi z awokado i wędzonym łososiem? Dlaczego miejsca, do których się czasem wybieramy, aby coś zjeść, dzielą się na „dużo-i-tanio” oraz „drogo-i-dziwacznie”? Niestety, nie da się zwalić wszystkiego na ciemną noc komuny, bo dzieliliśmy ten los i z Czechami, i z Węgrami, i z Rumunami… A przecież tam tradycje miejscowych, sezonowych potraw, lokalnych trunków, wspólnego biesiadowania, żyją i mają się dobrze. Zdaniem Makłowicza – w wielkim stopniu dzięki kultywowaniu tradycji małych ojczyzn, niegdyś złączonych w jedno pod skrzydłami imperium Habsburgów. Dzięki ciągłości tradycji, zakorzenieniu w lokalnej historii, o której zresztą sam Makłowicz opowiada pięknie, z dowcipem i swadą, chociaż przywołuje jedynie te jaśniejsze strony życia, barwy, smaki i zapachy, nasycenie słońcem i urokiem prostoty (albo
wiedeńskiego wyrafinowania). Gawęda o przeszłości wyzierającej spod teraźniejszości snuje się potoczyście, przywodząc na myśl * Dunaj* Magrisa w wersji soft, życie w wersji slow, nostalgię za tym, co umyka nam zbyt łatwo.