Jeszcze ze szkoły podstawowej znamy definicję renesansu: „odrodzenie kultury, sztuki i nauki, powrót do antyku” albo coś w tym rodzaju - znamy też dewizę humanistów: „nic, co ludzkie, nie jest mi obce” i nazwiska renesansowych pisarzy, rzeźbiarzy i malarzy, uczonych, ale czy wiemy, jak się to wszystko zaczęło? Skąd nagle ten antyk, po kilkunastu wiekach systematycznego wypierania z powszechnej świadomości istnienia starożytnych artystów i filozofów, obrzydzania „pogańskiej” ciekawości świata i radości życia?
Stephen Greenblatt, zafascynowany renesansem historyk literatury, autor doskonałej biografii Szekspira , próbuje odpowiedzieć na to pytanie, snując wielowątkową gawędę, w której główną rolę odgrywa pewien nieznany szerokiemu ogółowi zbieracz starożytnych manuskryptów. To Poggio Bracciolini, były sekretarz zdetronizowanego papieża Jana XXIII; wraz ze swoim chlebodawcą i on stracił posadę, co miało jedną dobrą stronę: zyskał dość wolnego czasu, by odbyć wyprawę do niemieckiego klasztoru, w którego bibliotece przechowywano sporo takich zapomnianych staroci. Wśród nich znajdował się niezwykły poemat, będący nie tylko okazem starożytnej sztuki rymotwórczej, ale też traktatem filozoficznym, którego nowatorstwo jeszcze i dziś może zaskakiwać: „De rerum natura” („O naturze rzeczy” lub, w innym przekładzie, „O rzeczywistości”) Tytusa Lukrecjusza Karusa. Oczywiście, jakieś jego echa najpewniej przeniknęły do świadomości kilkudziesięciu
późniejszych pokoleń, jednak średniowieczni ideolodzy – w stu procentach związani z Kościołem – starannie zadbali o ich zagłuszenie; jakież bowiem źródło zgorszenia stanowić musiały wówczas te teorie, wyprzedzające swój czas o całe wieki i sprzeczne z oficjalnymi naukami! Odkrycie Poggia i wynikające zeń udostępnienie tekstu Lukrecjusza większej liczbie osób nie zadziałało, rzecz jasna, jak magiczna różdżka, za sprawą której ludzie nagle masowo poczuli zainteresowanie starożytną nauką i sztuką i sami zaczęli tworzyć awangardowe jak na owe czasy dzieła; nie, raczej stało się jednym z kilku drobnych kamyczków, których poruszenie daje początek solidnej lawinie…
Jak przystało na rasowego gawędziarza, Greenblatt zdaje się puszczać swą opowieść na żywioł, coraz to odbiegając w różne strony od zasadniczego wątku, jakim jest wyprawa Poggia, treść i dalsze losy dzieła Lukrecjusza. Śledząc jego wywody, to cofamy się myślą do starożytnej Grecji w czasy życia i działalności Epikura, to podążamy na sobór w Konstancji, gdzie w tak haniebny sposób potraktowano walczącego o odnowę Kościoła Jana Husa, to znów wybiegamy wiele lat w przód, by przyjrzeć się smutnemu losowi Giordana Bruna i jeszcze dalej, żeby dowiedzieć się, jakie skarby kultury odkryto w pewnych starych ruinach; poznajemy kilku rzymskich intelektualistów, jedną – ale za to niezwykłą - mieszkankę Aleksandrii, paru znamienitych mieszczan florenckich i sporo osobistości krzątających się wokół papieskiego dworu. Zostajemy wprowadzeni w tajniki sporządzania ksiąg – i tych starożytnych, spisywanych na zwojach papirusu, i średniowiecznych, kopiowanych na pergaminie – oraz w realia pracy bibliotekarzy i kopistów,
studiujemy reguły zakonne, analizujemy stosunki w kurii rzymskiej, przypatrujemy się budzącym lekką zgrozę praktykom średniowiecznych dewotów…
Dawno już nie zdarzyło mi się czytać książki stricte historycznej, napisanej tak doskonałym stylem (i świetnie przetłumaczonej), że niejedna powieść może się schować. Te kilkaset stron - swoją drogą mniej, niżby można sądzić po grubości tomu, bo ponad jedną czwartą objętości stanowią skorowidze i przypisy – połyka się dosłownie jednym tchem. Jeśli w ogóle można wytknąć jej jakieś mankamenty, są zgoła nieliczne i stosunkowo małej wagi: literówka w jednym łacińskim zaimku („michi” zamiast „mihi”), wybranie przez tłumaczkę angielskiej, a nie powszechnie używanej u nas francuskiej transkrypcji nazwy miejsca słynnej bitwy („Agincourt” zamiast „Azincourt”, co samo w sobie nie jest błędem, lecz mniej świadomego czytelnika może zdezorientować) i umieszczenie przypisów nie na dole odpowiednich stronic, lecz na końcu (to znów nie błąd, natomiast dla czytającego pewna niewygoda). Ostateczne wrażenie pozostaje daleko więcej, niż pozytywne, a skutki lektury sięgają w teraźniejszość: jakże tu bowiem oprzeć się
poznaniu owego przełomowego dzieła, które Poggio Florentyńczyk wynalazł wśród zakurzonych zwojów?