Przeraża i bawi. Jest analizą wycinka (dość modelowego) współczesnej rzeczywistości, a równocześnie czymś więcej. Umieszczona w konkretnym miejscu, w konkretnej dzielnicy wychodzi poza zwykłą obyczajowość. Zaraża. Jest bowiem przy okazji świetnie napisana. Zatytułowano ją Toksemia i jest debiutem powieściowym Małgorzaty Rejmer.
Wyjątkowo zimne, deszczowe lato. Warszawa. Praga Południe. Szare domy, bloki, miejsca pracy. Telewizja 100lica, Radio Maryja, zakład pogrzebowy „Przyjemny pogrzeb”. I tramwaje, a w jednym z nich niejaki Longin Wąsik wożący bohaterów w tę i z powrotem. Od pętli do pętli – co pewnie, biorąc pod uwagę ogólny nastrój powieści, mogłoby również posłużyć jako bawiąca się dwuznacznością wyrazu „pętla” metafora. Układające się w trzy kolejne części historie opowiedziane przez Małgorzatę Rejmer przecinają się niczym owe tory tramwajowe. Nakładają się na siebie. Jakbyśmy byli obserwatorami małego, ciasnego pomieszczenia, w którym każdy o każdego musi się w końcu otrzeć. Tym bardziej, że wszyscy mimo owej ciasnoty próbują się jakoś poruszać.
Ada opiekuje się starym, chorym ojcem, a przez to jej dni wyglądają bardzo podobnie. Szuka ucieczki. Między innymi w przypadkowym seksie z Janem Niedzielą - swoim sąsiadem. I tu rozczarowanie. Bo znów bolało, a Jan jak przystało na nadwrażliwego magistra filologii klasycznej (zawodowo piszącego przemówienia pogrzebowe) staje się natrętny i zaczyna wyobrażać sobie „za dużo”. Tak zaczynają się nakładać na siebie poszczególne rozdziały – kolejne opowiadane historie, kontynuowane i dopowiadane w kolejnych częściach powieści. Obok wspomnianej dwójki są bowiem inni. Lucyna – współczesna „moherowa” wersja proroka rozpoznającego w naszych czasach czasy ostateczne, Maja – szukająca ostrych doznań i chwytliwych tematów dziennikarka telewizji 100lica czy Anna - jej przyjaciółka prześladowana przez byłego powstańca, wielkiego Polaka - natrętnego, niedającego jej spokoju dziada. To z nim związane jest zresztą wydarzenie będące punktem stycznym wszystkich rozdziałów – tragiczna historia, w której spotykają się pomniejsze
opowieści. To taki chwilowy prześwit jądra, które jak czuliśmy od pierwszych stron Toksemii, pulsuje, rozprzestrzeniając się i zarażając. Z czego się składa? Ze strachów, lęków, depresji, starości, samotności, śmierci… W tym jądrze rozpływają się marzenia, uczucia. Pasjonat antyku pisze przemowy pogrzebowe dla staruszek, polonista prowadzi tramwaj, młoda studentka nie radzi sobie z depresją. Jak w toksemii tak i tu w Toksemii toksyny krążą po organizmie. Wszyscy się jakoś nawzajem zarażają. A czytelnik aplikuje sobie powieść Rejmer jak szczepionkę.
Bo to ponura, ciemna proza. Może dlatego, że jak chce Jan Niedziela: „… światło nie służy poznaniu prawdy, a więc jest kłamliwe, to znaczy ryzykowne i zawodne. (…) Światło nie oświetla ani rzeczywistości, ani prawdy, albowiem prawda nie istnieje i rzeczywistość też nie istnieje”. Litery Toksemii przykrywają więc jakąś ogromną czarną otchłań, której obecność czujemy nieustannie i która mruga do nas w punktach zwrotnych opowiadanych nam historii. I pewnie byśmy wszyscy powariowali (i powariowaliby bohaterowie Toksemii), gdyby nie nasza ludzka umiejętność utrzymywania się na powierzchni, gdyby nie pewna siła opowieści i narracji. Ta rzeczywistość, ta dzielnica, ten kraj, ten debiut, ta powieść to spory ciężar – ale lekki ciężar. W takim oksymoronicznym stwierdzeniu leży chyba klucz do odczytania Toksemii. Proza Rejmer pokazuje rzeczywistość trudną do oswojenia przez poszczególnych jej bohaterów i równocześnie za tych bohaterów (i za czytelnika) ową rzeczywistość oswaja. Swoją sprawną frazą, groteską,
dystansem czy po prostu zwyczajnym poczuciem humoru. Jako czytelnicy cały czas znajdujemy się pomiędzy lekkością a ogromnym ciężarem. Na tej samej granicy postawiła swoich bohaterów Rejmer, aby ich trochę poobserwować i pokazać. Nieprzekraczanie wspomnianej granicy jest warunkiem koniecznym dla istnienia, dla życia. Bohaterowie poszczególnych historii wydają się odczuwać wszechobecność śmierci, pustki i beznadziei, ale każdy z nich w jakimś swoim działaniu, w jakiejś formie czy roli (niejeden w ograniczoności i zbawiennej „głupocie”) znalazł sposób na egzystowanie. Inaczej zresztą Rejmer nie mogłaby napisać tej świetnej powieści o rzeczywistości zarażonej, ale nie martwej. Powieści, którą – „póki co” – polecam. Zresztą nawet jeśli to pogrzeb i jeśli Rejmer wzorem Jana Niedzieli chciała napisać mowę pogrzebową, to wzorem jego pracodawcy (Wojciecha Posiewa), pamiętała o tym, by był to pogrzeb „przyjemny”.