Pisanie recenzji "Sezonu burz" to niewdzięczne zadanie. Ocena najnowszej powieści Andrzeja Sapkowskiego nie obchodzi bowiem ani jej autora, który na jednym ze spotkań autorskich zażartował ponoć, iż "złe recenzje sprawiają, że płacze całą drogę do banku", ani fanów jego twórczości - nowe przygody Wiedźmina będą się świetnie sprzedawać, obojętne co napiszą nawet najbardziej wpływowi krytycy.
Nie ma jednak wątpliwości, że o "Sezonie burz" pisać należy. Ósma książka o przygodach Geralta z Rivii to bodajże najgłośniejsza (i najbardziej zaskakująca) literacka premiera 2013 roku - obojętne jak oceniamy twórczość Sapkowskiego, jest on jednym z najważniejszych współczesnych polskich pisarzy (nominowanym niegdyś do Nike), zaś jego sława, dzięki licznym przekładom i doskonałym growym adaptacjom autorstwa studia CD Projekt RED, wykracza nie tylko poza światek fandomu fantasy, ale i poza światek literacki. Sapkowski to, całkiem zasłużenie, jeden z niewielu pisarskich celebrytów w naszym kraju, pewnych, iż wszystko co napiszą, sprzeda się doskonale. Pisać więc o nowym wiedźminie należy. Szkoda tylko, że nie sposób o "Sezonie burz" pisać dobrze.
Autor notki od wydawcy zarzeka się, że "Sezon burz" to ani "prequel ani sequel, ale rzecz zupełnie osobna". To jednak tylko marketingowa kokieteria, nowa powieść Sapkowskiego to jak najbardziej prequel pięcioksięgu o wiedźminie - rozgrywający się w tym samym świecie, opowiadający o tych samych bohaterach, umiejscowiony na osi czasu gdzieś pomiędzy opowiadaniami "Ostatnie życzenie" (wiedźmin zna już Yennefer) a "Wiedźmin" (na ostatnich stronach dowiaduje się o zleceniu na odczarowanie strzygi).
Wędrujący w poszukiwaniu pracy Geralt z Rivii - białowłosy mutant i najemny pogromca potworów - trafia do nieciekawego miasta Kerack, stolicy pirackiego państewka, rządzonego przez ród pełen odpychających, żądnych wpływów i bogactw, indywiduów. Spotyka tu swojego przyjaciela Jaskra (dużo głupszego i mniej zabawnego niż w sadze i opowiadaniach), ale i wpada w kłopoty. Zostaje oskarżony o udział w korupcji i okradziony ze swoich słynnych mieczy. By wykaraskać się ze sprawy w sądzie musi współpracować z czarodziejami, którzy najmują go do wiedźmińskiej roboty, zaś by odzyskać miecze wyrusza do Novigradu, gdzie mają zostać sprzedane na aukcji.
Nie ma wątpliwości, że Sapkowski wciąż potrafi pisać. Czternastoletnia przerwa od czasów wiedźmina ("Pani Jeziora" ukazała się w 1999 roku) i czteroletnia przerwa od wydania "Żmii", nie stępiły jego pióra. Czyta się więc "Sezon burz" doskonale i bardzo szybko. Łatwości z jaką ojciec wiedźmina posługuje się archaizacją mogą mu pozazdrościć wszyscy polscy twórcy fantasy (szczególnie ci publikujący w Fabryce Słów), dialogi są zabawne i błyskotliwe, sceny akcji opisane klarownie, ale dynamicznie, zaś nastrój powieści Sapkowski modeluje jak chce, czyniąc z niej a to gówniarską komedię, a to opowieść grozy, a to dramat polityczny, a to znów stare dobre fantasty.
Jednak pod tą przyjemną powierzchownością, nie kryje się niestety powieść godna uwagi. Sapkowski, autor nie tylko sagi wiedźmińskiej ale i trylogii husyckiej, wzoruje się bardziej na tej drugiej (zdecydowanie mniej udanej), poświęcając zwartą strukturę fabularną, na rzecz luźno powiązanych ze sobą epizodów. Ciągle coś się tu dzieje, ktoś kogoś atakuje, ktoś się z kimś kłóci, cudowne zbiegi okoliczności zdarzają się co kilka stron, a świat przedstawiony zdaje się być bardzo mały, bo bohaterowie co chwila wpadają na jakiś znajomków (lub wrogów). Pośród tych wszystkich wydarzeń nie ma czasu na dłuższe dialogi, budowanie postaci czy relacji pomiędzy nimi. Z tego powodu "Sezon burz" sprawia wrażenie raczej zbioru nieudolnie powiązanych ze sobą opowiadań (zdecydowanie gorszych niż te z "Ostatniego życzenia" i "Miecza przeznaczenia"), niż zaplanowanej, przemyślanej całości. W wywiadach autor pięcioksięgu wiedźmińskiego wyśmiewał kiedyś domysły fanów, iż pisał tak, jakby konstruował kampanię w grach fabularnych - na
bieżąco, z przygody na przygodę, nie wiedząc jak to wszystko się skończy. Miał rację, lektura "Pani Jeziora" udowadniała, że cała saga była doskonale przemyślaną całością, konstrukcją, w której każdy szczegół miał znaczenie i znalazł się dokładnie w tym miejscu, w którym znaleźć się powinien. Ale czytając "Sezon burz" odnosi się wrażenie dokładnie odwrotne, a porównania do gier RPG same cisną się na usta.
Fatalnie zakończony zostaje chociażby wątek zamku Rissberg, najważniejszy i najbardziej dramatyczny, jeżeli brać pod uwagę liczbę ofiar i obrzydliwość zbrodni. Sapkowski, pozwoliwszy wiedźminowi zostawić masowego mordercę za sobą (bo przecież miecze są ważniejsze niż ponad 40 niewinnych ofiar), każe mu wrócić po wielu tygodniach, ale jest to już tylko nieważny epizod - ot, kolejna niebezpieczna przygoda wiedźmina opisana na marginesie. Równie niedorzecznie zamknięty zostaje wątek polityczny - wydawałoby się, że główny. Katastrofa nawiedzająca Kerack na ostatnich stronach "Sezonu burz" przychodzi znikąd, jest absurdalna. Owszem, Geralt raz jeszcze ma szansę popisać się odwagą, ale trudno poszukiwać dramatyzmu w epizodzie, który nie ma nawet sensu.
Najsmutniejsze jednak, że Andrzejowi Sapkowskiemu wymyka się nie tylko opowieść, ale i główny bohater. Geralt jest w "Sezonie burz" postacią naiwną niczym nastolatek. Nic tu się nie dzieje z jego woli, groźnym pogromcą potworów manipulują książęta, czarodziejki, a nawet zwykli bandyci. Wrabiany w kolejne afery, wykorzystywany, ścigany, sprawia wrażenie nieporadnego, zagubionego dzieciaka, mieszającego się w sprawy dorosłych. Bliżej mu do Reynevana, bezbarwnego głównego bohatera trylogii husyckiej niż do wiedźmina z poprzednich książek. To zwykły, tępy siepacz, który, nie potrafiąc rozwikłać nawet banalnego zamkowego spisku, łazi bez sensu po korytarzach i obserwuje wydarzenia. Nic więc dziwnego, że dla tak upupionego bohatera najważniejsze są dwa miecze - szuka ich, bo, jak sam przyznaje, po prostu wstyd mu się przyznać przed kolegami wiedźminami, że ktoś je ukradł.
Wraz z inteligencją, wyparował także gdzieś tajemniczy urok Geralta z Rivii. Złamane przez Yennefer serce leczy w ramionach jednej z najbardziej odpychających postaci w książce - okrutnej i egoistycznej Koral, która dla zabawy wykręca ludziom ręce. Gdy ta mu się znudzi (za mało w niej bohaterstwa, jak na wysokie standardy moralne Geralta) uwodzi jej uczennicę, po to tylko by ją porzucić i odesłać do nauczycielki-sadystki. To jednak człek prosty, nie skrępowany sumieniem, więc jeszcze tego samego dnia wskakuje do łóżka przypadkowo poznanej kobiety - żeby było zabawniej, pracującej na zlecenie Yennefer. Możliwe jednak, że powodzenie Geralta to zasługa nieporadności Jaskra, który w "Sezonie burz" nie jest już dowcipnym, uwodzicielskim bardem, ale zwykłym wioskowym idiotą, niewartym zainteresowania żadnej niewiasty (i żadna, w obecności czytelnika, się nim nie interesuje).
Jest jednak w "Sezonie burz" fragment udany, przypominający co lepsze opowiadania z "Ostatniego życzenia" (choć nie te najlepsze). Epizod o lisicy i zagubionym we mgle okręcie (a raczej slupie) skonstruowany został z wprawą godną profesjonalisty. Na kilkudziesięciu stronach Sapkowski buduje więcej napięcia i przedstawia ciekawszych bohaterów, niż na pozostałych trzystu kilkudziesięciu. Zaś opowiedziana od początku do końca historia o konfrontacji z potworem być może nie zachwyca oryginalnością, ale przynajmniej nie gubi rytmu i nie rozprasza czytelnika kloacznymi dowcipami. Daje to jakąś nadzieję na przyszłość.
Bo tego, że Andrzej Sapkowski napisze kolejną książkę o wiedźminie jestem pewien. Nawet jeżeli będzie się zarzekał, że "mężczyzna tak nie postępuje", jak zarzekał się po skończeniu sagi. Stawiam też, że tym razem zajmie mu to mniej niż 14 lat.