Na laboratoryjny stół Kathy Reichs, autorki parającej się fachem antropologa klinicznego, trafiają różniste „eksponaty”. Niektóre z nich skłaniają ją do głębszej refleksji, stąd zaś jest już niedaleka droga do napisania książki. Jak na razie takich refleksji było jedenaście, ale, jak wynika z rozmowy z autorką opublikowanej na końcu jej najnowszej powieści, pracuje ona nad dwunastą częścią przygód Temperance Brennan. Bodźcem do stworzenia Diabelskich kości stały się liczne badania nad czaszkami stanowiącymi przedmiot rytuałów, eksponowanych na ołtarzach i wykorzystywanych do rozlicznych praktyk. W chwilach wytchnienia, Reichs rozmyślała nad marginalnymi religiami, trochę poczytała o santerii, po czym odczuła przemożną potrzebę postawienia swojej bohaterki przed problemem alternatywnych, egzotycznych wierzeń. Efektem realizacji tej potrzeby jest ponad 400 stron tekstu, nie wykraczającego w zasadzie poza doskonale znany z poprzednich odsłon schemat. Zaczyna się dość sztampowo – oto hydraulik, podczas
renowacji instalacji wodnej, odkrywa w pewnym domu w Charlotte piwniczkę. Zazwyczaj w takowych miejscach trzyma się przetwory, słoje, albo przynajmniej leżakujące wino, to pomieszczenie jednak okazało się dość niebanalne. Oczom specjalisty od rur i kolanek ukazały się bowiem kotły o zawartości daleko odbiegającej od powszechnych standardów. W całość idealnie wkomponowywały się świeczki, koraliki, posążki, kurczak, którego czasy świeżości dawno już minęły oraz, czaszki – kozy, człowieka i ptaka. Oczywiście na miejscu zjawia się niebawem dzielna Tempe, która bierze sprawy w swoje ręce, zagłębiając się w świat rytuałów, przy których voodoo jawi się jako dziecinna igraszka.
Przedtem jednak będziemy musieli przebrnąć przez skróconą historię Charlotte, połączoną z wycinkami z miejskiego przewodnika. Ot, ni stąd, ni zowąd narratorka zaczyna nagle rozpisywać się na temat dziejów tego miasta, jego topografii i przekroju społecznego. Poczułem się trochę jak podczas lektury przygód Tomka Wilmowskiego, kiedy główni bohaterowie przez kilka stron recytowali encyklopedyczne hasła, jednak w powieściach Szklarskiego takie wtręty miały przynajmniej jakieś głębsze uzasadnienie. Wykład skończył się równie niespodzianie, jak się zaczął, ustępując miejsca kolejnym, do bólu eksploatowanym w poprzednich tomach, kliszom. Tempe nadal jest zatem niedojrzałą histeryczką, której stan emocjonalny jest niczym żywcem wyjęty z jakiejś upiornej hybrydy postaw lansowanych przez „Bravo Girl” i „Cosmopolitan”. Miota się po kolejnych stronach racząc nas słowotokiem znanym z wcześniejszych odsłon, dzięki czemu Diabelskie kości obfitują w tak porywające fragmenty, jak:
„Naprawdę myślałaś, że Ryan zadzwoni?
Nie.
Jasne.
Odczep się.
Mieszka z inną kobietą.”
Moim faworytem jest jednak następujący strumień świadomości: „Pete. Nie zaczynaj. Charlie. Wystarczy. Ciało z Lake Wylie”. Cóż, prawie jak ulisses. Prawie…
Niestety, nie tylko gonitwa myśli naszej równie dzielnej, co egzaltowanej bohaterki, opisywana jest w tej właśnie formie, w wyniku czego miałem wątpliwą przyjemność natknięcia się chociażby na taki fragment: „Wrzuciłam dwa do tostera, sięgnęłam do lodówki po serek. Kubki. Serwetki. Łyżki. Znów do lodówki po śmietankę. I znów do szuflady po noże. A potem do szafki po talerze.” Zaprawdę, nie miała pani Reichs dla mnie litości i przytoczone przeze mnie przykłady wcale nie są incydentalnymi. Kiedy Tempe nie usiłuje bezskutecznie nadążyć za własnymi myślami, wygłasza monologi, przy których bledną te ze wspomnianych „Tomków”. Uroczym zabiegiem było na przykład poprzedzenie jednego z nich zdaniami: „Czas pobuszować w Internecie. Półtorej godziny później dowiedziałam się, co następuje”. Jak się można było domyślić, to, co nastąpiło, było wykładem, tym razem o religiach synkretycznych, do złudzenia przypominającym szkolne wypracowanie. Autorka poszła tu po linii najmniejszego oporu, przecież mogła tę wiedzę wpleść
jakoś w fabułę, by uniknąć topornego zagrania „a teraz popiszę się tym, co znalazłam w wikipedii”. Cóż, widocznie zabrakło umiejętności lub czasu, wszak terminy gonią, kontrakt podpisany, wydawca się niecierpliwi, a tu książka jeszcze nie skończona. Zresztą całość wyraźnie nosi to piętno pośpiechu i, niestety, bylejakości.
Postaci, oczywiście prócz karykaturalnej Brennan, są jedynie lekko zarysowane i pojawiają się li tylko po to, by zginąć lub zostać przytłoczone egzaltacją głównej bohaterki. Dowcip jest podobnie wysublimowany, jak niemieckie gagi, zaś na porządku dziennym są równie romantyczne, co żartobliwe kwestie w stylu „O tak. Pod tym brudem niezła z ciebie laska”, wypowiadane przez kolejnym amantów głównej bohaterki. Tym razem mamy ich klęskę urodzaju, przeto Tempe robi się ciepło, tam, na dole – zapewniam, że to nie jest moje sformułowanie - jeszcze częściej, niż zazwyczaj. Niejako mimochodem, pani antropolog postanowiła nam ujawnić swoje preferencje polityczne, co skutkuje wprowadzeniem na karty powieści postaci kaznodziei, stanowiącego „studium ideologii ekstremistycznej, pseudochrześcijaństwa, pseudopatriotyzmu i cienko zawoalowanego męskiego szowinizmu oraz rasizmu”. Gdyby tego było mało, wyznaje on skrajnie liberalną politykę gospodarczą, przeto autorka ukazała go jako skrajnego oszołoma, na którego na pewno
głosują paskudni, zacofani Republikanie.
Na dialogi składają się albo wspomniane sztuczne, encyklopedyczne wymądrzania, albo prymitywne przekomarzania mające zapewne rozładowywać napięcie. Daremne trudy, jakże bowiem rozładowywać coś, co nie istnieje? Diabelskie kości charakteryzują się czymś, co stanowi gwóźdź do trumny i jest niewybaczalne w książce pretendującej do miana thrillera. Otóż jest to powieść zupełnie pozbawiona choćby odrobiny napięcia, mdła i nudna. Nie ratują tego jak zwykle bardzo szczegółowe opisy prac antropologicznych i procedur anatomopatologicznych oraz drobiazgowe przedstawienie zasad działania programu Fordisc, zwłaszcza, że w tym ostatnim przypadku owa charakterystyka przypomina raczej fragment ulotki reklamowej lub instrukcji obsługi, niźli stanowi integralną część fabuły.
Brennan snuje się pomiędzy miejscem zamieszkania a miejscem pracy w międzyczasie przeżywając rozterki sercowe, trupów przybywa, ale z każdą stroną wyraźnie widać, że autorka tak naprawdę nie bardzo wie, co z tym wszystkim począć. Owszem, chciała pochwalić się swoim odkryciem istnienia religii synkretycznych, ale zabrakło pomysłu na obleczenie tego faktu w chociażby odrobinę interesującą fabułę. Wspomniany wcześniej pośpiech skutkuje zresztą tym, że Reichs popełnia kolejny, niewybaczalny grzech nadużywając instytucji deus ex machina. Kiedy już chyba nawet ona nudzi się opisywaniem huśtawki emocjonalnej głównej bohaterki i jej kręcenia się w kółko wokół efemerydy głównego wątku, sprowadza na Tempe objawienie i nagle wszystko staje się jasne, a bezładnie rozrzucone dotąd puzzle idealnie układają się w głowie, która dotychczas mieściła wszystko, tylko nie jakiekolwiek pozory zorganizowania. Stąd już tylko krok do finału, gdzie, oczywiście, bohaterka wplącze się w straszliwe kłopoty i będzie jej groziło
śmiertelne niebezpieczeństwo – nie obawiajmy się jednak, bóg z maszyny czuwa. A nawet jakby miał jakieś inne, lepsze zajęcie, to i tak Reichs by coś wymyśliła, wszak nie zarzyna się kury znoszącej złote jaja, zwłaszcza, że, jak wspomniałem, w głowie pani antropolog tli się pomysł na kolejną powieść. Po lekturze Diabelskich kości, deklarację tę traktuję nie jako obietnicę, ale przede wszystkim jako groźbę.