Na ogół przy wyborze lektur nie sugeruję się szatą zewnętrzną, bo już dostatecznie dużo razy zdarzyło mi znaleźć gniota w prześlicznej oprawie i perłę z paskudnym bohomazem na okładce. Na ogół – ale czy można się oprzeć wrażeniu, że portret ślicznego kotka, wychylającego się z nieco łobuzerską miną z cholewki męskiego trzewika, zapowiada jakąś sympatyczną i wesołą historię o przyjaźni człowieka i zwierzęcia? A ponieważ i wydawca anonsował treść książki w sposób dość obiecujący – „to bezdomny kot – niezwykły jak każdy kot - niespodziewanie wkracza w życie samotnego trzydziestosiedmiolatka i w cudowny sposób je przeobraża” – zasiadłam do czytania z nadzieją doznania pozytywnych emocji. I, jak to często bywa, okazało się, że chociaż moje oczekiwania co do treści nieco rozminęły się z rzeczywistością, ostateczny efekt okazał się jednak dość satysfakcjonujący.
Bohaterem i narratorem powieści jest trzydziestosiedmioletni wykładowca literatury niemieckiej na uniwersytecie w Barcelonie. Satysfakcjonująca praca to jednak nie wszystko... Samuel nie ma przyjaciół, nie ma żony ani dziewczyny, a jego relacje z jedynymi żyjącymi członkami rodziny – siostrą i szwagrem – opierają się bardziej na poczuciu obowiązku, niż na bliskości. I oto w kolejny samotnie spędzany dzień Nowego Roku nawiedza go nieoczekiwany gość... bezdomny młody kot, który najwyraźniej przybył pod jego drzwi z zamiarem zyskania przytulnego schronienia. Samuel częstuje go mlekiem, ale ponieważ nie przepada za zwierzętami - nie z jakiegoś szczególnego powodu, ot, po prostu, pewnie dlatego, że nigdy miał z żadnym bliższego kontaktu – zamierza oddać kociaka do schroniska. Nim stanie się to możliwe, zwierzak doprowadzi do spotkania Samuela z nieznanym dotąd sąsiadem – staruszkiem, samotnikiem jak on – a potem zacznie się cały łańcuch niespodziewanych zdarzeń, w przebiegu których na drodze mężczyzny pojawi
się jeszcze kilka ciekawych postaci, a on sam odkryje na nowo barwy zapomnianych uczuć... A wszystko przez jeden spodeczek mleka wystawiony w korytarzu...
Styl i nastrój powieści początkowo przypominał mi bardzo lubiane przeze mnie książki Erica-Emmanuela Schmitta ; kiedy jednak do akcji wkroczył nawiedzony (może nawet cierpiący na jakąś łagodniejszą postać schizofrenii?) fizyk Valdemar, zrobiło się mniej „schmittowsko”, a bardziej „coelhowsko”. To już niezupełnie moje klimaty, a swoją drogą mam wrażenie, że fabuła niewiele by straciła, gdyby autor trochę rzadziej dopuszczał tę postać do głosu. No i racjonalna część mojej osobowości na pewno wolałaby, gdyby bohater odkrył w sobie niepodejrzewane dobre strony i możliwość wpływania na własne życie dzięki samemu obcowaniu z kotem i zaprzyjaźnieniu się z mądrym staruszkiem, a nie dzięki potraktowaniu tegoż kota i staruszka jako narzędzi bliżej nieokreślonych sił metafizycznych, wyzwalających zmianę biegu przeznaczenia...
Tak czy inaczej, książka jest napisana bardzo ładnym językiem, ma ciepłą, sympatyczną aurę, i choć jej przekaz składa się właściwie z samych truizmów (jeżeli zrobisz bezinteresownie coś dobrego, może to zaowocować dobrem okazywanym tobie; zauważaj ludzi wokół siebie, bo nigdy nie wiesz, czy nie jest im pisane, by odegrali w twoim życiu jakąś ważną rolę; nie pozbawiaj się prawa do marzeń – a nuż się spełnią?), nie można zaprzeczyć, że działa jak źródło pozytywnej energii. I chociaż kotek o egzotycznym imieniu Mishima (będącym dziełem zabawnego przypadku) przez prawie cały czas tkwi na drugim planie, po lekturze pozostaje podświadome przeświadczenie, że mieć kota, to zyskać zupełnie nową jakość życia...