Mówienia o tym, co się obecnie z Polską dzieje i dlaczego, jest dużo – aż za dużo. Coraz lepiej rozumiemy przyczyny i powiązania, analizujemy nastroje społeczne, rozmawiamy, rozmawiamy i rozmawiamy… a jest tak, jak było i ciągle staje się coraz gorzej. Polskie społeczeństwo jest spolaryzowane jak nigdy, powietrze aż skrzy od wrogości. Pojawia się rozpaczliwa myśl: może skończmy z analizowaniem „dlaczego?” a wymyślmy, co zrobić, żeby odmienić obecny stan, zatrzymać spiralę niechęci i zacząć budować coś pozytywnego? Inspirację znajdziemy w jednym rozdziale zbioru „Polska na kozetce” pod redakcją Anny Zajenkowskiej. Lekturę tego zbioru można właściwie ograniczyć do owego rozdziału.
„Polska na kozetce” ma za cel psychoanalityczne przyjrzenie się całemu narodowi polskiemu; teksty pisane tuż przed zwrotem konserwatywnym w polskiej polityce po jesiennych wyborach 2015 roku mają pokazać, co siedzi w najgłębszych rejonach psychiki naszego kraju i pomóc odpowiedzieć na pytanie, czy teraźniejszy jego stan to wyrzut choroby wieku dziecięcego, którą trzeba przejść (chociaż to boli), by w dorosłość wejść w dobrym zdrowiu, czy też niepokojący nowotwór, który w najgorszym wypadku spowoduje śmierć organizmu. „Drogi polskiego katolickiego resentymentu” autorstwa Justyny A. Melonowskiej daje na to pytanie najpełniejszą odpowiedź, reszta rozdziałów jedynie uzupełnia ją pojedynczymi fragmentami.
Czym jest ów resentyment? Autorka tłumaczy go jako bezsilny gniew, zahamowany impuls zemsty, urazę i zawiść będące percepcją osoby znajdującej się w stanie niemocy, bezsilnej, dręczonej przez poczucie własnej niższości. Winowajca, ku któremu te uczucia są kierowane, a który może nawet nie zdawać sobie sprawy z uczynionego „zła” (ujmuję to słowo w cudzysłów, ponieważ pojęcie jest względne), cieszy się za to dużo wyższym statusem. Czy rozpoznajemy, kto jest tu ofiarą, a kto winowajcą, patrząc na dzisiejszą politykę i dyskurs publiczny? Tak, ten pierwszy to określone środowiska katolickie – w tym radiomaryjne, ale nie tylko – a drugim jest szeroko pojęty liberalizm i jego piewcy. Wygląda to prosto, ale Justyna Melonowska przeprowadza swą analizę dogłębnie, bez uprzedzeń i rzucania kamieniem w którąkolwiek ze stron. Przywołuje ciekawy koncept ordo amoris stworzony przez żyjącego na przełomie XIX i XX wieku niemieckiego filozofa Maxa Schelera: byłby to „porządek miłości jako sposób, w jaki człowiek odsłania się
przed drugim, ukazując mu swój porządek przyciągania i wstrętu, pragnienia i pogardy po to, by być poznanym”.
Dochodzi do tego potrzeba uznania rozumiana jako uznanie wartości czyjegoś istnienia z racji samego tego istnienia. Człowiek odsłania swą prawdziwość przed drugim, pragnąc szacunku i miłości dla tego, kim w istocie jest. Polskie życie publiczne, dowodzi Melonowska, choruje na powszechny brak wzajemnego ordo amoris: mamy zamiast uznania i szacunku ich przeciwieństwo, eksponowanie drugiej strony jako niegodnej zainteresowania, respektu, ośmieszanie jej w tym, co dla niej najcenniejsze; stąd „katole”, „moherowe berety”, „lemingi”, „gorszy sort”. Właściwie nie jest to nic odkrywczego, poziom pogardy polskiego życia publicznego jest raczej wszystkim wiadomy.
Jednakże w tym tekście autorka przedstawia zagadnienie w pogłębiony sposób, sprawiając, że prawdy pozornie oczywiste i wytarte objawiają się nam w nowym świetle, co wywołuje chęć działania – przeciwdziałania sytuacji błędnego koła, w jakiej się znaleźliśmy – zamiast zwyczajowego zniechęcenia i poczucia bezradności. Jak? Postawiona jest teza: „być może środowiska konserwatywne motywuje nie tyle pragnienie władzy politycznej, a instrumentalizują one politykę, by odzyskać należne miejsce w dziedzinie spraw ludzkich dla religii, a zatem i dla Boga, któremu ta ludzka dziedzina ich zdaniem winna podlegać. Wynikałby z tego wniosek, że większe uznanie i szacunek lewicowego i akonfesyjnego liberalizmu dla religii i Kościoła i nienaruszanie tego poniekąd ‘prywatnego’ (w znaczeniu ‘osobistego’) dobra mogłyby obniżyć polityczny zapał rzeczonych środowisk”.
Byłoby to zadanie dla polskiego liberała, który postrzega swoją rolę w obronie jednostek przed zakusami ujednolicającego konserwatyzmu, ale brakuje mu wielkoduszności, taktu i wrażliwości, by tę rolę z sukcesem wypełniać i zamiast tego tylko dolewa oliwy do ognia, raniąc uczucia środowisk katolickich. Zastanawiam się – ponieważ, przyznaję bez bicia, podobnie jak wielu komentatorów, nie miałam szansy obejrzeć słynnej w ostatnich dniach inscenizacji „Klątwy” – czy tę matrycę można by zastosować też do tego spektaklu; czy naturalnej wielkości pomnik Jana Pawła II zawieszony nad sceną na stryczku, z tabliczką „obrońca pedofilów”, z aktorką, która ów pomnik pieści oralnie, to naprawdę sposób, w jaki twórcy przedstawienia chcą dotrzeć do sumień tej „drugiej strony”? Czy bicie kogoś sprawi, że ten ktoś bardziej się otworzy i zaufa? Czy reżyser nie zamyka się tylko takimi akcjami bardziej w zaklętym kręgu przekonywania przekonanych (wśród których również zdarzają się tacy, którym przy wspomnianych scenach robi się
nieswojo)? Z drugiej strony, problem tolerancji hierarchów Kościoła wobec molestowania dzieci jest tak bardzo oburzający i bolesny, że trudno się dziwić tym, którzy pragną go wykrzyczeć w najdrastyczniejszych środkach; zapewne największe oburzenie widzów spektaklu jest niczym wobec cierpień wykorzystywanych dzieci. A dotychczasowe próby zwrócenia należytej uwagi na ten haniebny proceder i zdecydowanego rozwiązania go nie odniosły skutku. „Nie wiemy zatem, jakim okazałoby się polskie życie społeczne i polityczne, gdyby uważny i wzajemny szacunek, w tym do religii, stał się jego najelementarniejszym składnikiem”.
Prawda, jednak religia w Polsce zbyt mocno jest uwikłana w niechlubne działania Kościoła, może być trudno szanować religię i religijność, gdy co chwila na światło dzienne wypływają kolejne związane z Kościołem skandale. Jednocześnie należy w powyższym cytacie podkreślić słowo „wzajemny” – jeśli środowiska katolickie chcą przywrócić znaczenie Kościoła w sferach dla nich ważnych, to jednocześnie przecież naruszają one wolności tych ludzi, którzy wyznają inne poglądy. Zresztą autorka sama zauważa ten paradoks, mówiąc, że problem nie tkwi w istnieniu „my” i „wy”, ale w tym, że „my” może istnieć tylko kosztem „wy” – i to zacietrzewienie utrzymuje się zarówno po konserwatywnej, jak i po liberalnej stronie. Ważny, mądry i inspirujący tekst, który trzeba koniecznie trzeba przeczytać w całości; tutaj z konieczności jestem w stanie przedstawić tylko jego spłaszczoną wersję.
Nie można niestety takiej zachęty wygłosić o całym zbiorze „Polska na kozetce”. Duża jego część to wywody z dziedziny psychoanalizy wieku niemowlęcego, do których analizy i wnioski „polskie” wydają się na siłę doklejone. Po obiecujących początkach, gdzie naród polski jest przedstawiony jako taki, w którym nigdy nie miało szansy rozwinąć się dojrzałe Ego, o szerokim spojrzeniu, zrozumieniu dla różnorodności, empatii i umiejętności dyskusji, za to nadal władzę nad nim pełni kompulsywne, krytykanckie, wykluczające, narcystyczne, skupione na obronie własnej wyimaginowanej wielkości Id – następują owe psychoanalizy, które niewiele wnoszą do zrozumienia akurat tego, co dzięki tej książce chcielibyśmy zrozumieć. Chwilami można się nawet zastanawiać, czy czasem ktoś się nie pomylił, wklejając kartki z innej książki do okładki „Polski na kozetce”. Innego typu rozczarowaniem jest rozdział opowiadający o eksperymencie „społecznego śnienia”, gdzie analiza snów uczestników miałaby ukazać rodzaj niepokojów, traum,
strachów i pragnień, jakie żywią oni jako członkowie polskiego społeczeństwa. Pomysł jest ciekawy, niestety efekty są całkiem nieprzekonujące i naciągane.
W całym zbiorze tu i ówdzie pojawiają się interesujące wątki: problem wypieranej polskiej winy, problem odreagowywania nagromadzonych przez lata spędzone pod różnymi okupacjami frustracji i lęków, genderowe konstrukty, perspektywa czasowa Polaków. Jeśli chodzi o to ostatnie, to okazuje się, że nie jest tak źle, a nawet jest całkiem dobrze – wśród badanych krajów wyprzedza nas tylko Estonia, jeśli chodzi o posiadanie prawidłowej perspektywy czasowej, polegającej na zrównoważonym ukorzenieniu w przeszłości, obecności w teraźniejszości i rozsądnym nakierowaniu na przyszłość. To ważne, że młodzi ludzie w Polsce – gdyż to oni byli grupą badaną – nie są ani fanatycznie przywiązani do przeszłości, którą należałoby pomścić, ani też nie ograniczają się do hedonizmu chwili, lecz zdają się mieć zdolność do czerpania z tego, co w przeszłości było dobre, by z nadzieją budować swoje przyszłe życie, jednocześnie potrafiąc cieszyć się tym, co jest teraz. To całkiem zaskakujące wyniki, zważywszy, jak mocne jest w nas
przekonanie o przemożnym wpływie traumatycznej historii na cały nasz naród.
Ale tego typu ciekawe odkrycia to w „Polsce na kozetce” rzadkość. Trzeba je odsączać z treści, które mogłyby być interesujące dla czytelnika innej książki, ale które niezbyt pasują do założeń tej publikacji. Jej lektura pozostawia duży niedosyt.