Nie od dzisiaj wiadomo, że śmiejemy się z samych siebie. Od dawna wiadomo także, że literaturę fantastyczną cechuje pewna powtarzalność i – paradoksalnie – coś w rodzaju gatunkowego „skostnienia”. Nie trzeba powtarzać, że fantastyczny sztafaż służy często jako „przebranie” dla treści współczesnych autorowi, który dzięki temu kostiumowi ma okazję do przedstawienia różnych dziejowych bolączek. Ogólnie rzecz biorąc, zwykle ratujemy pewien świat (większy lub mniejszy) przed jakąś inwazją zła, uczestniczymy w odwiecznej, kosmicznej walce dwóch pierwiastków, bogów, sił i tym podobnych, z których jeden stoi po jednej stronie, a drugi po drugiej. Nieważne, jak się nazywają – i tak wszyscy wiedzą, o co chodzi, bo wszędzie już o tym czytaliśmy albo słyszeliśmy, może tylko w innej formie. Można być chłopcem na miotle, samotnym wojownikiem, którego programowo nikt nie lubi lub – na odwrót: za którym niczym ogon komety snuje się sznur wielbicielek. Można być wykonawcą różnorodnych profesji: czarownicą, magikiem, cnym
(lub niecnym) rycerzem, względnie wojem. Można być pozornie zwykłym, albo wyróżniać się na pierwszy rzut oka. Na pewno trzeba przejść pewne próby, podróżować i koniecznie przeżyć jakieś nadzwyczajne perypetie. Generalnie panuje nastrój bardzo serio – wszak chodzi o kształtowanie się bohatera, o przywrócenie światu pierwotnego porządku, zapanowanie nad chaosem! To oczywiste, że grające czarnymi pionkami Zło zwyczajnie musi przegrać. Poważna sprawa: to całe ratowanie świata. Nie dla wszystkich.
Zdaje się, że bohater Praw i powinności Kariny Pjankowej też zasadniczo nie ma zbyt wielkiej ochoty na tę całą imprezę związaną z ratowaniem. Właściwie, mógłby do tej uciążliwej czynności oddelegować jakiś oddział wojska, czy coś takiego… Ale są pewne obowiązki, zwłaszcza jeśli się jest Władcą i – niestety – nie można pozwolić sobie na wpadkę, która w przypadku ratowania świata byłaby, przyznajmy, dość spektakularna. Trzeba zakasać rękawy i zabrać się do pracy. A że zasadniczo nikt nigdy nie ratuje świata w pojedynkę, a tylko w towarzystwie drużyny… cóż, potrzebna jest odpowiednia drużyna.
Jak powszechnie wiadomo, w takiej grupie nie może zabraknąć czarowników, wojowników oraz elfów płci obojga. Modelowa drużyna zawiera po jednym przedstawicielu każdej rasy zamieszkującej świat, który ma zostać uratowany – tak każe zasada fantastycznego decorum i polityczna poprawność. Nie powinno się także obejść bez problemów, również tych wykształconych w łonie drużyny, która – jak powszechnie wiadomo – stanowi świat w skali mikro. W powieści Pjankowej nie zabrakło absolutnie niczego. Są zatem płaksiwe głodomory, czyli elfy, natchniony pogromca smoków (w tej roli oczywiście ludzki mężczyzna), stary, gderliwy krasnolud, demony i zmiennokształtni w liczbie trzech, w tym porywcza demonessa, z której temperament wylewa się uszami. No i Władca. Bohater. Może nie jest młody, ale na takiego wygląda. Właściwie można ruszać, ale…
Prawdę mówiąc, średnio wygląda na to, żeby świat potrzebował natychmiastowego wsparcia w postaci tego zwariowanego oddziału. Można zadać pytanie: po co więc ta cała heca i udawanie, że trzeba spełniać jakieś powinności? Po co przebieranki, walki, uganianie się po krasnoludzkich kopalniach z wredną drużyną, która i tak niczego nie doceni, cokolwiek dla nich się zrobi? Odpowiedź jest wręcz boleśnie prosta. Po prostu jest nieciekawie – tak ogólnie. Wszystko, co można było zdobyć, zostało zdobyte, zamek stoi jak stał, tłumy uczniów walą drzwiami i oknami… Wieje nudą, ot co! Wszystko już było, nic nowego w życiu Władcy się nie dzieje – dobrze byłoby jakoś przerwać ten paskudny impas. Może właśnie zaczynając wszystko od nowa? Tak zupełnie klasycznie, wręcz staroświecko: od uratowania świata przed zagładą? Brzmi kusząco, ale jest pewien haczyk…
Pjankowa stworzyła arcyzabawną powieść, w której powiedzieć, że cały świat stoi w niej na głowie, a jednocześnie jest do bólu standardowy, to za mało. Ta książka skrzy się od humoru, od ciągłych odwołań do czegoś, co można by nazwać klasycznym kanonem literatury fantastycznej. Prawa i powinności to rzecz z przymrużeniem oka, a przede wszystkim triumfalne zwycięstwo ironii, które pokazuje, że wszystko na (ratowanym) świecie jest względne i płynne, a dotychczasowe zasady i prawa mogą nagle zmienić się o 180 stopni i nic wielkiego się w związku z tym nie wydarzy. To ilustracja antropocentrycznej teorii, że każdy władca lub bóstwo to też człowiek i to zwykle wcale niepozbawiony problemów ani lęków. Książka, która dodatkowo potrafi wzruszyć, nie popadając w przesadę czułostkowości. To bardzo sprawnie napisana, świadoma i bardzo przewrotna gra ze świadomym czytelnikiem, której efekt jest właściwie oczywisty: fantastyczny.