Stare listy obróciły się w popiół, spłowiały stare fotografie, choć i tak przetrwały dłużej, niż zapadłe, porosłe mchem mogiły o których nikt już nie pamięta. Zwyczajna kolej losu i przemijania. Czasem tylko znaleziona przypadkiem na strychu paczka listów zaciekawi na chwilę, zanim wyląduje w śmietniku. Nie można przecież wlec za sobą tych wszystkich rupieci, połamanych mebli, starych gazet, zetlałych wstążek…
Od czasu do czasu powraca moda na poszukiwanie przodków, powrót do korzeni. Poszukiwania zaczyna się, oczywiście, od herbarzy, i na nich, najczęściej, kończy. Pomiędzy siedemnastowiecznym senatorem o podobnie brzmiącym nazwisku a dniem dzisiejszym można przerzucić chwiejną kładkę, spiętą mityczna babcią-hrabiną, która z wielkiej miłości wyszła za szewca, ale ogrodowe róże do końca życia pielęgnowała w rękawiczkach…
Bohaterka powieści Lucyny Olejniczak pewnego dnia w codziennej gazecie trafia na przedruk prasowej notatki sprzed stulecia. Banalnej, w gruncie rzeczy. Pędzący przez Kraków wóz strażacki uległ wypadkowi, jeden ze strażaków, wymieniony z imienia i nazwiska, został ranny. Pamięć narratorki odpowiedziała echem opowieści z dzieciństwa, o tym, że jej pradziadek był strażakiem. A zatem to prawda – łączą ją więzy krwi z jakimś wąsatym zuchem z czasów c.k. monarchii, który uwieszony rozpędzonej motopompy gnał przed stuleciem po tych samych ulicach, które i ona przemierza codziennie. Zaciekawiona, rozpoczyna poszukiwania. Roczniki starych gazet, archiwa straży pożarnej, księgi parafialne… Pradziadek trochę się jej wymyka i myli tropy, ale za to narratorka dowiaduje się coraz więcej o codziennym życiu zwykłych, skromnych mieszkańców Krakowa u schyłku XIX wieku, znajduje nowe hobby, poznaje interesujących ludzi, zaczyna może trochę inaczej patrzeć na otaczający ją świat. W wyobraźni powstaje portret rodzinny,
scalony z okruchów faktów, rodzinnych opowieści i dawno przeczytanych książek – własny, domowy mit. Pewnie nie każdemu z nas starczyłoby fantazji na stworzenie takiego pogodnego zakątka pamięci, kapitału na złe dni. Ale dlaczegóżby nie spróbować?