Bartuś ma osiem lat. Choć właściwie ma dziesięć. Bowiem najnowsze wydanie jego przygód to wydanie jubileuszowe – minęło dziesięć lat, odkąd po raz pierwszy Bartuś zapytał „Co to znaczy?”. I z tej okazji w jednym, okazałym tomie z nowymi ilustracjami Artura Gulewicza, wyszły dwie części „zabawnych historyjek, które pozwolą zrozumieć znaczenie niektórych powiedzeń”. Choć właściwie Bartuś nigdy nie pyta – interpretuje wszystko po swojemu i wprowadza tym samym trochę chaosu w życie swojej rodzinki. A na rodzinkę składają się mama z tatą, dwie babcie z dwoma dziadkami, ulubiony wujek Grzesiek i milion jego narzeczonych, które zmienia jak rękawiczki, dwie ciotki, jakiś stryjek i kilka znajomych z pracy mamy Bartusia. I wszyscy, absolutnie i bez wyjątku są nękani przez ośmioletnie dziecko – Bartuś bowiem jest żywym srebrem, który ma kiełbie we łbie, dostaje często małpiego rozumu, ale jest za to w czepku urodzony i w końcu z każdej opresji wychodzi obronną ręką.
To dla mnie książka o tym, jak skomplikowany jest nasz język, jak pełen skrótów myślowych, pełen pułapek i słów, które tylko pozornie znaczą to, co znaczą. Czytając tę książkę zdałam sobie nagle sprawę, jak wiele związków frazeologicznych wypowiadamy każdego dnia i że gdy się jest dzieckiem, gdy bierze się je dosłownie, mogą brzmieć naprawdę dziwnie. Bo Bartuś mówi szefowi swojej mamy, żeby jej nie deptał po ręce (pójść komuś na rękę), dziadka pyta, czy od ciężaru domu nie boli go głowa (mieć cały dom na głowie), a wujkowi Grzesiowi kupuje wspaniałomyślnie bokserki, bo jest goły jak święty turecki. Jakim szyfrem okazuje się więc być nasz język, jeśli nie ma się do niego odpowiedniego klucza. Kasdepke stara się dać dzieciom do rąk taki klucz i trochę odczarować wszystkie żyły złota, gruszki na wierzbie i palenia za sobą mostów. Stara się wprowadzić dzieci za rękę do tego dziwnego kraju, jakim jest dorosłość, dać im swoistą przepustkę, żeby mogły się jako tako poruszać w tym świecie, gdzie czasem dosłownie
nic nie znaczy, co znaczyć powinno.
Zabrakło mi jednak etymologii – przecież bardzo prosto wytłumaczyć, że biały kruk mówi się dlatego, że białego kruka po prostu nie sposób zobaczyć (a Kasdepke wyjaśnia tylko, że to coś rzadkiego), że pierwsze skrzypce wiążą się z hierarchią w orkiestrze, a działać jak płachta na byka odnosi się do corridy. Ale od czegoś trzeba zacząć – gdy już się pozna znaczenie danego związku, można iść do rodziców i pomęczyć ich prośbą o pomoc w znalezieniu źródełka...
Historyjki są krótkie, na raz, na dwa, do połknięcia tuż przed snem, do chapnięcia między jednym a drugim przystankiem autobusowym, gdy jedzie się do szkoły, albo do schrupania na dużej przerwie, do kanapki z żółtym serem. Mają zawsze (z jednym wyjątkiem) taką samą budowę. Bartuś coś usłyszał, biegnie na ratunek, z płaczem, albo z wyjaśnieniem do... mamy, taty, dziadka, wujka, szefa, koleżanki... i ten ktoś wyjaśnia mu, że się pomylił i gdy gryzie się w język, to wcale nie boli, nie trzeba wzywać straży pożarnej, gdy ktoś się do czegoś zapali ani karetki pogotowia, gdy ktoś sobie łamie nad czymś głowę i że babcia nie zasili skarbonki, gdy wtrąca swoje trzy grosze. Bartuś tropi takie afery wszędzie i za każdym razem okazuje się, że źle coś zinterpretował i rodzice muszą rzucać się z przeprosinami do obrażonej koleżanki, której Bartuś liczył słowa (mówić trzy po trzy), znów godzić tatę z teściową, której Bartuś zdradził, że ponoć dolewa oliwy do ognia, a w najlepszym wypadku prać ciuchy, gdy Bartuś szuka
pieniędzy wyrzuconych w błoto. Mnie osobiście Bartuś trochę irytował, ale rozumiem, że jego równolatków może tylko śmieszyć. Sam autor, we wstępie do drugiej części opowiedział, że po spotkaniu autorskim jeden z chłopców żałował, że lubi czytać, bo przygód Bartusia jest tylko jeden tom i że z tego powodu powstał drugi. A z Bartusiem to trochę jak z kawałami o Polaku, Rusku i Niemcu, które opowiadaliśmy sobie w dzieciństwie – wszystkie miały podobną konstrukcję, podobny morał i na tym opierała się ich istota. Dzieci potrzebują w książkach powtarzalności i małego elementu zaskoczenia – ja wręcz odwrotnie...
Dla mnie jednak Bartuś jest strawny tylko w małych dawkach, bo w większych dławię się nim i doprowadza mnie do szewskiej pasji. Nie mniej jednak zachęcam wszystkich ośmio- i nawet dziesięciolatków, żeby posuszyły sobie zęby z rodzinką Bartusia.