Trwa ładowanie...
recenzja
30-07-2012 11:02

Przepis był dobry, więc i danie wyszło

Przepis był dobry, więc i danie wyszłoŹródło: Inne
d2oi34o
d2oi34o

Wyobraźmy sobie taką sytuację: pewien Anglik popełnia książkę, w której opisuje maleńką, paryską restaurację.Taką, której próżno szukać w przewodnikach. Opisuje też kobietę, którą w niej zobaczył - piękną, w jedwabnej, zielonej sukience, ze sznurem pereł na szyi. Ta kobieta, w jeden z najnieszczęśliwszych dni swojego życia, wpada do księgarni, wybiera ją z półki spośród setek innych, i nadziwić się temu nagromadzeniu zbiegów okoliczności nie może. A później robi już wszystko, żeby owego Anglika poznać.

Ckliwe? Ckliwe. Nie wiem, jakim prawem mogło się udać, bezradnie rozkładam ręce. Bo że udało się, i to wybornie, to pewne. Mieszanka niby banalna: Paryż, dobra kuchnia i miłość. Zestaw dobrze literaturze znany, ogrywany na dziesiątki sposobów, z niestrawnym zwykle skutkiem. Tu jednak było inaczej. Trudno osądzić, czy to kwestia proporcji, czy dobry smak autora, czy w końcu głód czytelniczy, który od czasu do czasu naprawdę lekkiej potrzebuje strawy. W każdym razie opowieść ta, choć okraszona banałem, wyszła autorowi pierwszorzędnie. Ciepło, smacznie. Jak u mamy.

Otóż bohaterów (a przy okazji też narratorów) mamy w książce dwóch. Ona - młoda, samotna restauratorka. On - młody, samotny redaktor w wydawnictwie, w którym pełni rolę „świni do wyszukiwania trufli”. I w trakcie owych poszukiwań - podpuszczony przez przyjaciela - sam taką truflę popełnia. Na początku się wzdryga, bo w końcu nie jest pisarzem. Ale pisze. Pod pseudonimem. Wciela się w Anglika, nazywa Robertem Millerem. Na okładce książki publikuje cudze zdjęcie. Aż nagle książka rozchodzi się jak świeże bułeczki, prasa dopomina wywiadów z autorem, a czytelnicy - ze szczególnym uwzględnieniem pierwowzoru bohaterki - chcą tego autora poznać. Problem jest zasadniczo jeden: Robert Miller nie istnieje.Oczywiście naszemu bohaterowi wydaje się, że można w to kłamstwo brnąć, że można z Anglii faktycznie sprowadzić mężczyznę, który widnieje na tamtej okładce. Ale przecież sprawa w końcu wydać się musi.

Świetnie, że cały ten rozgardiasz podziwiać możemy co rusz z innej perspektywy. Że z jednej strony czytamy o rozterkach kobiety, która tęskni i wyczekuje spotkania, z drugiej - o tarapatach, w jakich znalazł się główny sprawca zamieszania, niezbyt umiejętnie sobie z sytuacją radzący. Każde z nich ma inny cel, każde chce dopiąć swego. Jedno zakochuje się w bycie materialnym, drugie - tym, które na dobrą sprawę wcale przecież nie istnieje. I jakoś te z pozoru sprzeczne interesy trzeba będzie ze sobą pogodzić.

d2oi34o

Ładni są ci bohaterowie, prości. Ona uwielbia francuską kuchnię, sypialnię tapetuje kolorowymi karteczkami, pełnymi zapisanych myśli. Odchodzi od niej mężczyzna, który najlepszy może nie był (a ze zwierząt lubił tylko ryby, co w sposób wiadomy o nim świadczy), ale jednak był przy niej w ogóle. Ładny jest opis tej pustki, doświadczania braku, także w przestrzeni (na potwierdzenie: „W salonie brakowało czerwonego kaszmirowego koca, który podarowałam Claude’owi na urodziny, a na oparciu krzesła nie wisiał jego ciemny sweter, jak zwykle rzucony niedbale, zniknął płaszcz przeciwdeszczowy, z wieszaka po lewej stronie od drzwi wejściowych”.).

I on - pewnego dnia widzi przed sobą kobietę, od której wszystko się zaczęło. Widzi ten sam uśmiech, te same włosy, te same oczy. Kiedy w geście przywitania podają sobie dłonie, od razu zastanawia się, co mógłby zrobić, żeby tę dłoń przytrzymać dłużej, niż to konieczne. Pewnie, że to naiwne. Romantyczne, poetyckie. Upstrzone do tego refleksjami o przeznaczeniu, słońcu bawiącym się w chowanego w złocistych włosach i rzucaniu się z mostu, bo to przecież modne. Ale co z tego, skoro czyta się świetnie?

W rzeczy samej, cel uświęca środki. Sekretne składniki miłości są bowiem książką tak pogodną, pełną ciepła, życzliwego humoru, optymizmu i wiary, że nie przeszkadza już ani ten banał, ani ten wszędobylski i podejrzany przypadek. Nieważne, że fabuły nietrudno się domyślić, że kolejne strony nie przynoszą zaskakujących zwrotów akcji. Wszystko tu bowiem płynie odpowiednim rytmem, wszystko jest wyważone, dobrze skomponowane i tak też zresztą podane. Weźmy choćby śmierć ojca głównej bohaterki. Gdy czytamy jedno tylko zdanie, że tato leżał pogodnie na podłodze - w otoczeniu świeżych warzyw, udźców jagnięcych, przegrzebków i ziół, które kupił rano na targu, to wydaje się ono z jednym najbardziej trafnych obrazów śmierci w literaturze. Jasne, że literaturze klasy B. Ale, w obrębie gatunku, z pozytywnymi jednak realizacjami.

I żal tylko, że nam, czytelnikom, nie dane było poznać bliżej powieści słynnego Roberta Millera. Tego Anglika z fotografii, który uwielbia stare samochody, Paryż i francuskie jedzenie. *Też pewnie niejeden raz można by się było do niej uśmiechnąć. *

d2oi34o
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d2oi34o