Na dalsze losy Koźlarza, Szarki, Jaśminowej Wiedźmy i, oczywiście, zbója Twardokęska, przyszło rzeszy spragnionych zakończenia jednej z najważniejszych opowieści w polskiej fantastyce czytelników czekać aż pięć lat. W tak zwanym międzyczasie, z właściwym sobie pesymizmem, zdążyłam stracić nadzieję, że wspomniane zakończenie kiedykolwiek nastąpi. Ale jest. Powracamy nad Wewnętrzne Morze w chwili, gdy konfrontacja, wisząca w powietrzu od długiego czasu, wreszcie następuje. W istocie Sztylet stanowi zapis całego ciągu różnorodnych konfrontacji – od tych najbardziej spektakularnych, o wymiarze geopolitycznym, po rodzinne, a wreszcie wewnętrzne. Bo niemal każdy z bohaterów musi w końcu zebrać się nad odwagę i spojrzeć w twarz przeznaczeniu, dokonując niezwykle istotnego dla siebie wyboru.
Kolejne tomy cyklu pozwalają prześledzić proces twórczego dojrzewania, stylistycznej ewolucji autorki. Debiutancki Zbójecki gościniec był jeszcze przestylizowany i mocno chropawy, przez co trudny w odbiorze. Żmijowa harfa prezentowała się stylistycznie dużo lepiej, ale i tak pomiędzy nią a Letnim deszczem. Kielichem ziała pod tym względem niemal przepaść na korzyść tomu trzeciego. Sztylet jedynie potwierdza, że warsztatowo, od strony czysto formalnej, niewielu polskich pisarzy współczesnych w ogóle, a nie wyłącznie polskich fantastów, dorównuje Annie Brzezińskiej, dla której język jest uległym tworzywem. To pozwala jej na wykreowanie na kartach powieści całej gamy nastrojów w sposób wiarygodny, bez potrzeby uciekania się do nadmiaru stylistycznych ozdobników. Finałowa odsłona Sagi o zbóju Twardokęsku przywodzi mi na myśl najlepsze dokonania Guya Gavriela Kaya (Sarantynską mozaikę i Lwy Al-Rasanu) – gdyż stanowi właśnie mozaikę, skonstruowaną z dogłębnie przemyślanych epizodów, pokazaną z
perspektywy wielu, często pozornie nieistotnych dla głównego nurtu fabuły, postaci. Dla każdej z nich jednak przewidziano rolę, a wystarczy kilka zdań, kreślących ich historie, by ożyły i stały się równie autentyczne, co znani nam od dawna aktorzy pierwszego powieściowego planu.
Tak doskonałe panowanie nad materią opowieści sprawia, że jestem w stanie bez mrugnięcia okiem zaakceptować dawki patosu, które w innym układzie byłyby dla mnie kompletnie niestrawne, w Sztylecie jednak wypadają naturalnie, są na swoim miejscu, jako nieunikniona konsekwencja heroicznego, leggendarnego charakteru opowiadanej historii. Choć są wyjątki od tej reguły, pojedyncze sceny przeszarżowane nawet ponad podwyższoną granicę tolerancji, rozpisane dla mocnego efektu, które ewidentnie zgrzytają – w moim subiektywnym odbiorze należało do nich między innymi spotkanie Wężymorda z córką Bogorii. Jednak takich momentów jest niewiele. Imponująca sekwencja «bitwy bez wodzów» pod Rogobodźcem niewiele ustępuje bitwie pod Brenną z Pani Jeziora, która zresztą wygrywa prawdopodobnie przede wszystkim prawem chronologicznego pierwszeństwa. Świetnym pomysłem było także umieszczenie walki Szarki z Zird Zekrunem «poza kadrem» i zastąpienie opisu samego starcia przedstawieniem efektów, jakie jego rezultat wywołał w
Krainach Wewnętrznego Morza.
Jednak analogia z Kayem dotyczy także słabych stron – a konkretnie oceny zakończenia. Jest to bez wątpienia zarzut z kategorii tych najbardziej abstrakcyjnych, bo nie sposób uzasadnić go niczym poza własnym widzimisię, ale tak, jak zakończenia Kaya częstokroć budzą mój wewnętrzny sprzeciw, jeśli chodzi o losy głównych bohaterów, tak i finał Sagi o Twardokęsku nie do końca przypadł mi do gustu. Najbardziej mam autorce za złe zmarginalizowanie postaci Zarzyczki, której rola, jak wydawało się po Kielichu, powinna być kluczowa. Tymczasem nie dość, że w Sztylecie zostaje odsunięta w cień, to historia żalnickiej kuternóżki marzącej o powrocie Żmijów pozbawiona zostaje puenty, najważniejsze kwestie dotyczące jej osoby nie zostają wyjaśnione. Finał losów Twardokęska i wiedźmy jest z kolei zbyt baśniowy i choć romantyczniejsza dusza dostrzeże w nim niewątpliwie pewien urok, to taka cyniczka jak ja twierdzić będzie z uporem, że do znanego nam dotąd zbójcy taki scenariusz pasuje jak pięść do nosa. Los
Koźlarza poznaliśmy już w zakończeniu Opowieści z Wilżyńskiej Doliny, zaś Szarka dostaje zakończenie co najmniej równie nierzeczywiste i pogmatwane jak cała ścieżka tej postaci, w czym daje się dostrzec swoistą konsekwencję. Generalnie dużo spójniej poprowadzeni zostali bohaterowie drugiego planu (szczególnie podobał mi się pomysł na losy Złociszki), czy nawet epizodyczni niż główni.
Te subiektywne zastrzeżenia pozostają bez wpływu na fakt, że Sztylet urzeka, wciąga bezwarunkowo, porywa nawet bardziej niż trzeci tom Pana Lodowego Ogrodu i będzie moim kandydatem do Zajdla 2009 w kategorii powieść – w zasadzie pozbawionym konkurencji, którą zostawia daleko w tyle. Warto było czekać tak długo, by otrzymać powieść tak dobrą.