Świat według Irvinga bywa przekorny i groteskowy – tak jak ten widziany oczami Garpa. Bywa też przesycony swoistym dramatyzmem, ale dramatyzmem bez patosu, bez uderzania w górne struny, bez nadużycia wielkich słów. Bywa taki nawet wtedy, gdy ma posłużyć za tło do ukazania ważnych treści. Z taką właśnie sytuacją mamy do czynienia w Regulaminie tłoczni win. Historia wychowanego w sierocińcu i poszukującego swego miejsca na ziemi Homera Wellsa jest tylko pretekstem do poprowadzenia czytelnika krętymi ścieżkami problemów egzystencjalnych i dylematów moralnych.
Na plus minus siedmiuset stronicach tekstu znajdziemy ich niemało, a każdy z nich - samotność wśród ludzi; konflikt między miłością a wiernością; wybór między brutalną, bolesną, szokującą prawdą a kojącym kłamstwem; wreszcie jedno z najdotkliwszych i najbardziej kontrowersyjnych pytań naszych czasów: czy większym złem jest przerwanie życia, nim zdoła ono samodzielnie zaistnieć, czy skazanie dziecka na egzystencję nędzną i beznadziejną - mógłby stać się tematem odrębnej powieści. Co ciekawe, nie odczuwamy przesytu ich nagromadzeniem, podobnie jak nie wydaje nam się nienaturalne skonstruowanie akcji z niemal samych nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności i scen przejaskrawionych do granic groteski.
Podrzędny pisarz rychło złapałby się w pułapkę stworzonej przez siebie gmatwaniny tematów i charakterów, tymczasem Irving wykorzystuje wszystkie te instrumenty w sposób mistrzowski. Drobiazgowe, barwne i dźwięczne opisy czynią powieść niesłychanie „filmową” (czy adaptacja ekranowa zdołała oddać ten klimat wystarczająco wiernie – nie wiem, bo nie udało mi się jej obejrzeć) i pełną życia, a obfitość szczegółów sprawia, że podczas lektury można odnosić wrażenie, iż ma się do czynienia nie z fikcją, lecz ze zbeletryzowaną kroniką pewnego wycinka rzeczywistości.
Pewnym minusem może być zbytnia obrazowość scen przedstawiających ginekologiczno-położniczą działalność doktora Larcha i Homera, wskutek czego czytelnik mniej obeznany z problematyką medyczną może się poczuć lekko zaszokowany. Z drugiej jednak strony, czy aż tak bardzo budzi nasz sprzeciw znacznie bardziej brutalna dosłowność, z którą nietrudno się spotkać choćby w literaturze sensacyjno-kryminalnej? A przecież tam bywa ona jedynie elementem scenografii, podczas gdy – przynajmniej w moim odczuciu – u Irvinga służy uwypukleniu problemu, poruszeniu sumień tematem, nad którym tak często przechodzimy do porządku dziennego... Tak... to książka, której można nie polubić, ale nie sposób zapomnieć.