Prywatny podbój kosmosu. "Pamiętajcie, że lecicie po pieniądze"
Sto lat po pierwszym locie braci Wright Brian Binnie wsiadł za stery prywatnego statku kosmicznego SpaceShipOne i wzniósł się na wysokość 20,7 km. Za drugim razem miał przekroczyć 100 km, co dawało wygraną w konkursie XPRIZE wartą 10 mln dol.
Dzięki uprzejmości wyd. Zysk i S-ka publikujemy fragment książki Julian Guthrie "Jak zrobić statek kosmiczny. O bandzie awanturników, zaciętym wyścigu oraz o narodzinach prywatnej astronautyki", która ukazała się na polskim rynku.
Rakietą po odkupienie
W swym domowym saloniku Brian Binnie oglądał w telewizji, jak żywiołowy Burt Rutan opowiada w CNN o locie XPRIZE mającym się odbyć następnego dnia rano, w poniedziałek, 4 października 2004 r. Zespół Scaled zamierza nie tylko "trafić wszystkie bazy", ale i "zaliczyć wielkiego szlema", powiedział Burt rozmówcy z CNN. Burt nie mógł się opędzić od myśli: "Mój Boże, czyż poprzeczka nie została już zawieszona wystarczająco wysoko?".
Brian chodził tam i z powrotem po pokoju, doznając całej gamy emocji, od strachu po optymizm. Gdy wywiad dobiegł końca, wyłączył telewizor i położył się na kanapie, gdzie miał spędzić noc, ponieważ jego teściowie zajęli główną sypialnię na piętrze. Jego żona Bub sądziła, że to lepsze rozwiązanie, bo będzie mógł wstać o 2.15 nad ranem, wypić kawę i wyjechać jak najwcześniej, skoro tak powinien. Ale gdy tylko zaczął przysypiać, obudził go domowy pies, ogromny golden retriever imieniem Tanner, usiłujący wepchnąć się na swoje zwykłe miejsce na kanapie.
Zamiast liczyć owce, Brian spróbował prześledzić w myślach kolejne etapy czekającego go lotu. Przebywał w symulatorze niemal non stop, odkąd o szóstej wieczorem trzy dni temu w czwartek dowiedział się, że to on będzie pilotował X2. Leżąc na kanapie, wyobrażał sobie, jak to wszystko będzie wyglądało.
Oto siedzi w kabinie. Oto, odłączywszy się od White Knighta, kieruje dziób SpaceShipOne pod kątem około 600 do góry. Aby nie dopuścić do obrotów, w które wpadł Mike, zamierzał lecieć pod kątem między 810 a 870 . Zdrzemnął się ponownie, a liczby i obrazy kłębiły mu się w głowie. Nagle obudził się spanikowany, że przespał dźwięk budzika, ale to tylko pies położył mu łapę na twarzy. W pewnym momencie wstał i zapisał cele lotu:
1) Dolecieć na 100 km = 10 mln dol.
2) Stale kontrolować atmosferę = przyszły interes (Richarda) Bransona
3) Pobić aktualny rekord wysokości ustanowiony na X-15 = osobiste pragnienie Burta
4) Wylądować precyzyjnie = warunek mojego ocalenia
Potem dopisał: 1 i 2 obowiązkowo. 3 dobrze by było, ale niekoniecznie; 4 konieczne dla mnie samego. Nawet będąc w półśnie, miał świadomość stanu zawieszenia między snem a jawą, przeszłością a przyszłością. Tykanie zegara przywróciło mu jasność umysłu. Możliwość odbycia tego lotu była darem od losu. Obłok piasku, który otaczał go od czasu jego awaryjnego lądowania, szybko znikł, ale chmura wątpliwości nadal się utrzymywała. Jego żona modliła się za niego gorliwiej niż zwykle.
Gdy tylko Bub dowiedziała się, że dostał drugą szansę, od razu przystąpiła do działania. Będąc pobożną katoliczką, zapoczątkowała łańcuszek modlitewny, który teraz obejmował całą kulę ziemską. Dołożyła starań, by wszędzie odmawiano te same modlitwy i by były one konkretne. "Bóg lubi konkrety", mówiła swoim braciom i siostrom w wierze. Modlitwa w intencji Briana, którą wymyśliła, była zwięzła: "Bezpieczny lot w górę. Bezpieczny lot w dół. Bezpieczne lądowanie". Brian wierzył bardziej w amerykańskie ideały niż biblijne przykazania, ale teraz był wdzięczny za wszelką pomoc, skądkolwiek by pochodziła.
Podczas owej niespokojnej nocy w pewnym momencie sam zaczął się modlić, przyrzekając Bogu "wiekuistą wdzięczność" za pomyślny lot od początku do końca. Dźwięk budzika o 2.15 stanowił wręcz ulgę dla Briana. Już i tak był na chodzie. Postanowił dotrzeć do Scaled na 3.00. Wyszedłszy z domu, wciągnął w płuca zimne świeże powietrze. Noc była cicha i jasna. Miał wrażenie, że niebo go wzywa. W ciągu piętnastominutowej jazdy do Mojave włączył radio na falach długich i trafił na audycję pod nazwą "Północ na pustyni: nocne zjawiska paranormalne". Prowadzący ją Art Bell mówił o "innym wymiarze" istniejącym poza granicami świadomości większości ludzi. Słuchając tej kuriozalnej porannej audycji, Brian nagle przypomniał sobie, co przydarzyło mu się kilka dni po jego locie na SpaceShipOne 17 grudnia 2003 r.
To była jedna z najdziwniejszych rzeczy w jego życiu. Leżał wówczas w łóżku, już obudzony, czekając, aż zadzwoni budzik o 5.45, kiedy nagle sypialnia rozświetliła się, jak gdyby ktoś włączył telewizor. Ale to nie był telewizor. Wstał z łóżka i podszedł do okna, gdzie przez zasłony prześwitywały promienie jasnego światła. Podwórze wyglądało niczym oświetlone światłem słonecznym, podczas gdy cała okolica pozostawała ciemna. W powietrzu majestatycznie unosiły się świetliste bąble wielkości balonów plażowych i piłek do siatkówki, odbijając się od siebie, jak gdyby zachęcając do zabawy nimi. Po niespełna minucie cały ten magiczny spektakl półprzezroczystych sfer rozpłynął się w ciemnościach. Brian stał przez kilka minut bez ruchu w absolutnej ciszy. Nie wierzył w zjawiska paranormalne ani w istoty pozaziemskie, ale był pewien tego, co zobaczył, choć nie potrafił tego wytłumaczyć.
Tak czy owak wówczas zdarzenie to natchnęło go nadzieją i podniosło na duchu teraz. Wjeżdżając na teren portu aerokosmicznego Mojave, Brian spojrzał raz jeszcze na roziskrzone od gwiazd niebo. Cóż, niebiosa już pewnie wiedzą to, o czym on dowie się wkrótce.
Dochodziła piąta rano, gdy w pobliskim Palmdale około tysiąca pięciuset uczniów w trzech punktach zbiórki wsiadło do autokarów, którymi miały pojechać do Mojave, by oglądać start SpaceShipOne. Tę niecodzienną atrakcję wymyślili dla nich Stuart Witt, Peter i zespół planowania XPRIZE, a sfinansował i zorganizował — wszystkie niezbędne przepustki, ubezpieczenie, opiekunów i wynajem autokarów — jeden z miejscowych deweloperów, R. Gregg Anderson. Nie chciał on zaprzepaścić okazji, by dzieci mogły się stać świadkami historycznego momentu, który zainspiruje je w dorosłym życiu. Miał także nadzieję, że zapozna miejscową młodzież z branżą aerokosmiczną i pokaże, jak ludziom ze Scaled Composites udało się zdobyć zwolenników na całym świecie.
Na jednym z pierwszych zebrań na etapie planowania Witt powiedział do Petera: - Jeśli popatrzysz na fotografie z Kitty Hawk [miasto, gdzie w 1903 r. Orville Wright dokonał pierwszego w historii kontrolowanego lotu na maszynie cięższej od powietrza – dop. red.], to zobaczysz, że nie ma tam żadnych dzieci. Peter pomyślał wówczas, że dobrze byłoby, gdyby nowe pokolenie miało swoją "wielką chwilę Lindbergha". Tyle że zamiast Le Bourget będzie Mojave.
Po przyjeździe do kosmoportu dzieci prowadzono do strefy postojowej, gdzie czekając, obserwowały, co się dzieje wokół, a na widok White Knighta wzniosły okrzyki radości. Statek macierzysty podjechał do nich, po czym zawrócił w miejscu w kierunku gór. Stojąc obok pasa startowego, Peter przez chwilę kontemplował każdy szczegół — tłumy widzów, reporterów, celebrytów, miliarderów, dzieci, astronautów, przedstawicieli kierownictwa NASA i FAA, swoją rodzinę, bezchmurne błękitne niebo i niesłychanie piękną sylwetkę White Knighta z podczepionym do niego statkiem kosmicznym. Nie wiedział, czym zakończy się dzisiejszy lot, ale zdumiewało go, jak daleko zaszli. Jego przyjaciel z dzieciństwa, Scott Scharfman przypomniał mu, że ogłosił kosmiczną nagrodę, nie mając pieniędzy na jej wypłacenie; chciał zrobić na własną rękę coś, czym dotąd zajmowały się jedynie rządy i wierzył, iż jest możliwe zbudowanie statku kosmicznego, który po locie nadawałby się do powtórnego użytku. Był również przekonany, że jeśli tylko zaoferuje nagrodę, zgłoszą się zespoły gotowe podjąć takie wyzwanie. Teraz wystarczyło wykonać jeszcze jeden lot.
Inne zespoły uczestniczące w rywalizacji o XPRIZE kontynuowały swoje prace, nie zamierzając porzucić marzeń o kosmosie nawet po tym, gdy ktoś zdobędzie już nagrodę. Ich pasja będzie żyła nadal. Rakiety i potrzebną infrastrukturę budowano w Rumunii, Anglii, Argentynie, Teksasie i w innych miejscach. Richard Branson zawarł umowę przewidującą zbudowanie SpaceShipTwo z wykorzystaniem technologii i koncepcji upierzenia Rutana. Przyjaciel Petera Elon Musk rzucił wyzwanie aerokosmicznemu establishmentowi, zakładając prywatną firmę kosmiczną, a były szef oddziału SEDS Jeff Bezos zaczął inwestować swój ogromny majątek w przedsięwzięcia kosmiczne.
Zdaniem Petera nastąpił moment przełomowy i opadająca spirala załogowych lotów kosmicznych będzie teraz znów się wznosić. Peter spoglądał na SpaceShipOne. W skrzynce balastowej za fotelem Briana leżały trzy najważniejsze dla niego książki: "The Man Who Sold the Moon", "The Spirit of St. Louis", którą dostał od Gregga Maryniaka i "Atlas zbuntowany", prezent od Todda Hawleya. Dla niego i Todda ulubionym cytatem było: "Całe to szaleństwo minie. Ono nie może trwać długo. Tracąc rozum, ludzie sami skazują się na porażkę. Przyjdzie nam jedynie przez jakiś czas nieco ciężej popracować i to wszystko".
Po zakończeniu odprawy przed lotem Burt przypomniał załodze: - Pamiętajcie, że lecicie po pieniądze. "Ciągle ta olbrzymia presja - pomyślał Brian. - Wielki szlem! Lot po pieniądze!".
Brian nałożył kombinezon lotniczy i skierował się do hangaru. Stanął na wadze, trzymając w ręku niewielką torbę, którą zamierzał wziąć ze sobą na pokład. Miał 180 centymetrów wzrostu i ważył tylko 65 kilogramów w konsekwencji regularnych ćwiczeń i przeżywanego stresu. Miał ze sobą dwie amerykańskie flagi, bo chciał, by poleciały w kosmos — jedną z wytrzymałego płótna i drugą poliestrową — oraz mnóstwo różnych rzeczy przyniesionych mu w ostatniej chwili przez kolegów.
Oficjalne skrzynki balastowe były już wypełnione po brzegi — było w nich między innymi 10 tysięcy jednocentówek, które dostarczył Dave Moore, by posłużyły jako balast, a później stanowiły pamiątki z kosmosu. Brian mógł zabrać łącznie z tym, co miał na sobie, 200 funtów (91 kilogramów) ładunku i nieco przekroczył ten limit. Po krótkim wahaniu zdecydował się pozostawić jedynie lżejszą, poliestrową flagę i biorąc przykład z Charlesa Lindbergha, wydarł niepotrzebne stronice z grubej książki czynności kontrolnych. Miałby się z pyszna, gdyby nie znał jej na pamięć. Za to włożył kilka par skarpet, aby ochronić nogi przed zimnem. Od powietrza o temperaturze –700 C na zewnątrz rakiety jego stopy oddzielały jedynie trzy warstwy włókna węglowego. Nie zamierzał zatem szczędzić na skarpetach.
Gdy w końcu zmieścił się w limicie, poszedł do samolotu. Po drodze Brian był zatrzymywany raz po raz przez korowód chętnych, by uścisnąć mu rękę i życzyć powodzenia. W końcu zaprzestał prób opędzania się od nich, rozumiejąc teraz, dlaczego astronautów izoluje się od osób postronnych przed lotem. Pilot oblatywacz Chuck Coleman, który wyszedł cało z większej liczby katastrof, niż dało się spamiętać, i który dzisiaj miał pilotować samolot obserwacyjny towarzyszący Brianowi w drodze powrotnej, pożegnał go: - Do zobaczenia na wysokości piętnastu tysięcy stóp. Robert Scherer, właściciel samolotu obserwacyjnego Starship, rzekł do Briana uroczystym głosem: - Cały świat jest z panem. I niebiosa też.
(...)
Powyższy fragment pochodzi z książki Julian Guthrie "Jak zrobić statek kosmiczny. O bandzie awanturników, zaciętym wyścigu oraz o narodzinach prywatnej astronautyki", która ukazała się nakładem wyd. Zysk i S-ka.